jak pojawił się Bańdzioch - z miejsca zaczęłam przeszukiwać net, bo o wychowaniu kotów nie miałam zielonego pojęcia. Na forum też zaglądałam, ale się nie rejestrowałam, tylko czytałam, czytałam, czytałam
Natomiast teraz - z perspektywy czasu - czasami mam wyrzuty sumienia, gdy pomyślę o mojej suni
Gdy brałam ją ze schroniska 13 lat temu - o Internecie jeszcze nikt nie marzył. Wiedzę czerpałam z kilku książek pożyczonych od znajomych psiarzy. Gdy pojawił się u mnie net - psa miałam już od tylu lat, że jakoś zupełnie nie wpadło mi do głowy,żeby szukać jakiś informacji dotyczących wychowania czy żywienia -a szkoda
Z moich grzechów wymienić można:
-dopuściłam mojego psa- miała małe, bo usłyszałam, że to uchroni ją przed urojonymi ciążami i ropomaciczem. Nie uchroniło - ropomacicze zakończyło się sterylką, zresztą wykonaną w ostatniej chwili, gdyż pierwszy wet, który się sunią zajmował wmawiał mi, że to da się wyleczyć farmakologicznie,ewentualnie jako lekarstwo zaproponował...szczeniaki
-uważałam, że Pedigree czy Chappi jest bardzo dobrą karmą
Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że zawsze chciałam dla mojej suni jak najlepiej- i pomimo moich błedów wychowawczych mam nadzieję, że było jej tak źle,skoro tuż przed przejściem za Tęczowy Most machała ogonem na pożegnanie...
I przyznam się jeszcze do czegoś, bo to strasznie leży mi na wątrobie i też mam wyrzuty sumienia...
Niedługo po śmierci Sary, kiedy jeszcze nie myślałam na serio o innym zwierzaku,idąc do pracy zauważyłam stojące na chodniku pudło. W pudle był maleńki kotek - zachudzony, brudny z potwornie zaropiałym oczkiem aż po sam nosek. Pomyślałam, że to może jakiś znak - wyjęłam tą bidę z pudła i poleciałam do weterynarza, który wiedziałam, że jest niedaleko. Tam weterynarz o fizjonomii rzeźnika i chyba takim samym sercu, przemył tą ropę i okazało się, że kotek jest bez oczka
A następnie zaczął mnie zniechęcać do zaopiekowania się tym kociakiem - że nie wiadomo co mu jeszcze jest, że bez oka, że to odpowiedzialność na długie lata, że kaleka i że lepiej zadzwonić do schroniska, żeby go wzięli. I wiecie -ja...stchórzyłam. Pewnie, gdybym trafiła na innego weta - podjęłabym inną decyzję - ale wobec takiej jego niechęci, żeby zająć się tym kociakiem i takim zniechęcaniu - odniosłam kicię z powrotem do pudła i zadzwoniłam do schroniska. Na szczęście - teraz to wiem - na szczęście nie chcieli przyjechać, argumentując, że w międzyczasie ktoś kota może zabrać i oni bez potrzeby będą jechać przez pół miasta.
Rzeczywiście - jakieś pół godziny później, kicię zwięły jakieś dwie dziewczyny.
Mam nadzieję, że kotek przeżył, że został wyleczony, że znalazł u którejś z tych dziewczyn wspaniały dom i sobie teraz wesoło hasa, pomimo braku oka. Ale boję się, że moje tchórzostwo wtedy być może przypieczętowało jego los...