Witajcie! Wracam na forum miau po wielu latach, żeby opowiedzieć wam swoją historię. KU PRZESTRODZE. Podam tu wszystkie nazwy i nazwiska, abyście mogli wykorzystać tą wiedzę do ratowania swojego kota. Dlaczego kota? Dlatego że budowa jego wątroby jest bardziej skomplikowana niż u psa i w przypadku ZWO, te drugie mają bardzo dużą szansę na ratunek drogą operacji.
Wszystko zaczęło się w lipcu 2020 roku. Trafiła wtedy do nas czwórka 4-tygodniowych kociąt, po tym jak ich matka zginęła pod kołami. Dwóch chłopców: rudy i czarno-biały oraz dwie dziewczynki: czarno-biała i trikolorka. Idąc po kolei nadaliśmy im imiona: Henio, Jumper, Daisy oraz Lejdi. Najsilniejsza z miotu była ta ostatnia, najsłabszy Henio. I to właśnie Henia najbardziej pokochaliśmy.
Kłopoty zaczęły się kiedy Henio miał 8 tygodni. To była połowa sierpnia. Wtedy przeszedł pierwsze poważne zatrucie, m.in. ponad 40-stopniowa gorączka oraz silny atak padaczki trwający dobre kilkadziesiąt minut. Nie oszukujmy się - kot był umierający. W tym stanie trafiliśmy do najlepszego weterynarza jakiego znaliśmy - Olafa Wojtaszka w Wieliczce. To jemu zawdzięczam, że Henio przeżył jeszcze kilka miesięcy we względnie dobrym stanie. Wtedy myśleliśmy że czymś się zatruł, może połknął jakąś tabletkę, na co wskazywały silne objawy neurologiczne. Przez kilka dni Henio był płukany pod kroplówką oraz podawano mu odpowiednie zastrzyki. To wszystko pozwoliło utrzymać go przy życiu i przywrócić do zdrowia. Nie powiem sporo to kosztowało, ale czymże są pieniądze - niczym, tylko kawałkiem papieru... Praktycznie do końca swoich dni Henio był pod jego opieką, bo zatrucia, choć mniej poważne wracały systematycznie co kilka tygodni. Zawsze wiedział jak z nim postępować i co mu podawać żeby utrzymać go w dobrej kondycji. I tak po każdym zatruciu wdrażaliśmy mu lek przeciwpadaczkowy Luminal (bo to był największy problem, towarzysząca zatruciom i utrzymująca się przez jakiś czas padaczka) a około grudnia dostał też na stałe Hepatiale Forte w syropku (wspomaga prace wątroby). Nie pozwalał się oszukiwać, więc nie dało rady dodawać go do jedzenia. Dlatego dostawał go ze strzykawki do pyszczka, z czasem uznałam że najlepiej dzielić rekomendowaną mu dawkę 2 mililitrów na 3 porcje podawane po każdym mokrym posiłku. Lumianalu dostawał ćwiartkę co 12 godzin. Dawkę zmniejszaliśmy z upływem dni (większe odstępy między dawkowaniem) aż mieliśmy pewność że padaczka się nie powtarza. Najdłużej wytrzymał bez leku na przełomie listopada i grudnia - około 30 dni.
W grudniu stan Henia bardzo się pogorszył. Nie oszukujmy się, to była moja wina, ale o tym zaraz. Henio chorował na tyle nietypowo, że obyło się bez ścisłej diety. Jedyna mokra karma jaką mogłam mu podawać to był Winston z Rossmanna, ale to też chwile trwało nim to odkryłam. Po każdej innej karmie ślinił się i miał po krótkim czasie padaczkę. Musicie zrozumieć, że długo nie wiedzieliśmy co mu dolega. To nie tak, że na nim eksperymentowałam, po prostu zauważałam reakcję jego organizmu po posiłkach i na tej podstawie pewne karmy eliminowałam i decydowałam o tym co można dawać mu do zjedzenia. Początkowo karmiłam kociaki Whiskasem Junior. Co ciekawe pierwsze niepokojące reakcje po zjedzeniu karmy występowały po saszetce z kaczką. Potem jakby mu się pogorszyło i w ogóle już musiałam odstawić mu Whiskas, bo już po każdym chorował. Uznałam, że z tą karmą coś jest nie tak. Koty z ZWO mają do siebie to, że są bardzo kapryśne w stosunku do jedzenia. Feralnie w grudniu, Rossmann zmienił opakowania karmy, ale tak naprawdę coś też musiało zmienić się w recepturze bo koty już nie jadły jej z takim apetytem jak wcześniej. Henio też zaczął wybrzydzać. Więc kupiłam Felixa. Felix bardzo mu smakował, dostawał go chyba przez 3 dni - coś w międzyczasie zauważałam że się dzieje niedobrego, ale nie wiem czemu dalej w to brnęłam. Odstawiłam mu tą karmę dopiero jak dostał dwóch silnych ataków padaczki jednego dnia, było to w drugi dzień świąt. Niestety od tego czasu jego stan bardzo się pogorszył i nie byłam już w stanie przywrócić go do poprzedniej kondycji w następnych miesiącach. Wtedy właśnie dostał Luminal już na stałe - ćwaiartka co 12 godzin. Mimo podawania lekarstwa, co jakiś czas trucizna w jego organizmie się kumulowała i okresowo występowało obfite ślinienie, innym razem silne ataki padaczki. Jedno i drugie dość nieregularne. Najgorzej było na przełomie stycznia i lutego 2021. To właśnie w grudniu po raz pierwszy pomyśleliśmy, że to ZWO. Wtedy trafiłam na ten wątek na forum. Po dogłębnej lekturze byłam wstrząśnięta. Wiele opisów symptomów choroby pasowało do Henia. Od grudnia właśnie postanowiłam że czy mu się to podoba czy nie, będzie musiał jeść tego Winstona. Często też gotowałam mu kiełbasę śląską Krainy Wędlin z Biedronki i dawałam surowe kotlety schabowe. Bardzo lubił te pokarmy i nie chorował po nich.
W zasadzie od postawienia diagnozy zaczyna się nasza historia. W pierwszej kolejności zrobiliśmy profil padaczkowy i oczywiście klasycznie wyszły podwyższone kwasy. Zaczęliśmy szukać w Krakowie lekarza z wprawną ręką do diagnozy ZWO na podstawie obrazu z USG dopplera. Tak trafiliśmy do Greg Weta w Krakowie i Bartłomieja Gregoraszczuka. Podczas badania wykrył u niego niewielki 2-3 mm przeciek zewnętrzny. Zapytałam go wtedy o operację i powiedział że robi i będzie to kosztować jakieś 1500 zł. Ale w celu kwalifikacji do zabiegu należało wykonać tomografie jamy brzusznej w kierunku PSS. Oczywiście było mi smutno po potwierdzeniu diagnozy, ale przecież mogłam się spodziewać że to nie będzie nic innego. Z drugiej strony poczułam ulgę że przeciek jest zewnętrzny bo łatwy do zoperowania. Po miesiącu zrobiliśmy tomografię, i tu niespodzianka, bardzo przykra zresztą. Bo u Henia był najcięższy wariant choroby - przeciek wewnątrzwątrobowy, bardzo duży. W klinice Teodorowskich w Orzeszu powiedzieli mi, że znane jest tylko kilka tak ciężkich przypadków i że oni jeszcze takiego kota nie mieli. Że bardzo chcą go operować ale muszą się zastanowić jak to zrobić żeby przeżył, bo jego szanse na przeżycie wynosiły mniej jak 40%. Oczywiście wynik badania chciałam również skonsultować z Gregoraszukiem, właściwie bardziej z ciekawości niż chęci operowania go u niego. Byłam ciekawa jaką powie cenę, bo na poprzedniej wizycie zaczął sie wykręcać z tych 1500 zł, mówiąc że kwota może nawet dojść do 4 tyś. Mówiąc generalnie nie chcę rozpisywać się o Greg Wecie oraz Gregoraszczuku, odsyłam do swojej opinii na google z marca 2021. Powiem tylko tyle że Greg Wet jest nastawiony na zysk, a nie dobro zwierząt. Powszechna jest opinia, że jest to umieralnia zwierząt. I proszę was, trzymajcie się z dala od tej lecznicy jeśli nie chcecie mieć wyczyszczonego portfela i zabrać do domu zwierzaka w czarnym worku. Nie udzielą wam żadnej informacji przez telefon, trzeba jechać osobiście i słono zapłacić za wizytę na której i tak niczego się nie dowiecie, nieważne czy będziecie ze zwierzakiem czy przyjdziecie się skonsultować bez niego. I tak was skasują. Mam tez wątpliwości do umiejętności, bo jak wyjasnić że opis USG tak bardzo odbiega od opisu TK? Ale idźmy dalej. Nieprawdopodobny zbieg okoliczności sprawił że trafiłam do Lecznicy Weterynaryjnej Jacka Szulca w Zgierzu. Okazało się że operację można przeprowadzić w ciągu kilku najbliższych dni (u Teodorowskich musiałabym czekać miesiąc na przyjazd dr. Adriana Janiszewskiego z Wrocławia który tam u nich operuje; jest to jeden z lepszych specjalistów) a wykonałby ją nie kto inny jak prof. Marek Galanty! Ależ ja byłam szczęśliwa, że na niego trafiłam, tak go tu przecież wszyscy zachwalali na tym forum!
Porozmawiałam z doktorem przez telefon, zapewnił mnie że miał już takie ciężkie przypadki i żaden problem on zrobi, uprzedził tak samo jak Teodorowscy że szanse Henia to max 40%. Ale ja nie brałam pod uwagę że on może znaleźć się w tych 60% zwierząt które umierają, bo myślałam sobie - przecież będzie go operował prof. Galanty! On wie co robić! Jeszcze zanim dowiedziałam się że to on będzie operował, dr. Szulc powiedział do mnie "trzeba pomóc temu kotku". Wiedział co powiedzieć, bo to właśnie przepełniło mnie optymizmem. Nie ma to jak użyć słowa "pomoc". Mówiłam że nie stać mnie na tak droga operację, więc obiecał że ponieważ szanse Henia są małe to policzy za wszystko łącznie z 2-dniowym pobytem w szpitalu 3500 zł. No i ja głupia pojechałam te 350 km do Zgierza. Pojechałam z Heniem. Henio ostatni posiłek spożył 25 marca 2021 o 19.00. On tak uwielbiał mleko, a ja niestety po kolacji musiałam już zabrać wszystkie miski, mógł już pić tylko wodę. Następnego dnia wyjechaliśmy rano ok. 7.30. Już po drodze zauważałam pewne znaki, nie wiem jak wam to wytłumaczyć po prostu coś czułam... Mniej więcej na 30 minut przed dojechaniem do celu, Henio zaczął tak dziwnie na mnie patrzeć, tak jakby wiedział że jedzie na śmierć. Na ostatnim odcinku zauważyłam kilka reklam usług pogrzebowych... trochę mnie to niepokoiło ale wciąż nie brałam pod uwagę że on nie przeżyje tej operacji. Na miejscu (przyjechaliśmy 26 marca o 12.20), Henio był słaby - wiadomo długa podróż, brak jedzenia, lekko drżał. Powiedziałam do doktora, że bardzo ciesze że Henio trafi w jego ręce - i wiecie to było dziwne, bo on po jego zbadaniu i zapoznaniu się z jego historią choroby powiedział coś dziwnego, nie pamiętam dokładnie, ale coś w stylu "to się zobaczy" i dziwnie się wzdrygnął. To był kolejny sygnał że chyba popełniam błąd, ale zignorowałam to. Zostawiłam Henia, nawet się z nim szczególnie nie żegnając (najbardziej mi przykro że nie przytuliłam go ten ostatni raz) bo byłam pewna że wrócę po całego i zdrowego. Wróciłam do Krakowa, bo wiecie covid, hotele zamknięte, nie było się gdzie zatrzymać. Całą drogę powrotna a potem w domu wyczekiwałam telefonu. prof. Galanty zadzwonił o18:46 że zabieg się udał i nie było większych komplikacji i jutro popołudniu zadzwonią o której można po niego przyjechać. Byliśmy wszyscy tacy szczęśliwi! 21.16 następny telefon -"mamy problem z kicią, ustał oddech ale go reanimowaliśmy i jest pod respiratorem, walczymy o niego". Wiedziałam że to zły znak i modliłam sie żeby już więcej nie zadzwonił, ale z drugiej strony bałam się że z Heniem mogłoby się stać coś złego w nocy a ja dowiem się dopiero rano. Niestety, 22:19 kolejny telefon "przykro mi, stanęło serce". Mój świat się zawalił. Henio odszedł w męczarniach. Z pustym brzuszkiem, w obcym mieście, wśród obcych ludzi. Nie było mnie przy nim, nie czuł mnie przy sobie. Czy możliwe że poczuł się opuszczony przeze mnie i pękło mu serduszko? Bardzo chciałam go przytulić ten ostatni raz, dlatego w środku nocy pojechaliśmy po jego ciało żeby być tam z samego rana. Przeżyłam bardzo niemiłe rozczarowanie, bo pomimo że umówiliśmy się na 3500 policzono mi 5 tyś za nieudany zabieg. Rozumiem gdyby przeżył, ale on był martwy. Właściciel kliniki oczywiście nie pofatygował się przyjechać i wydać nam ciała, a przez telefon wydawał się taki zainteresowany i współczujący jego choroby. Nie pofatygował się porozmawiać ze mną telefonicznie, to recepjonistka poinformowała w jego imieniu że on już rozliczył się z profesorem i może nam opuścić 500 zł. Powiem szczerze, czuję się oszukana - raz cena, dwa - wypis pobytu mówi coś innego niż to co przekazał mi prof. Galanty przez telefon. w trakcie zabiegu, po założeniu konstruktura (ameroidu) wzrosło ciśnienie (objaw niepożądany, sugeruje że opaska (czyli ameroid) została zaciśnięta zbyt mocno). Oddech zanikł od razu przy próbie wybudzenia z narkozy (lekarka wydająca mi ciało powiedział że ładnie wybudził się z narkozy). Na podstawie wypisu, uważam (choć nie mam żadnej wiedzy medycznej) że opaskę zaciśnięto za mocno, przy próbie wybudzenia organizm nie poradził sobie z tym dlatego ustał oddech a następnie zatrzymało się serce. I tu kończy się nasza historia, przywiozłam im żywego kota, wydali mi martwego. Żałuję bardzo że tam trafiłam, żałuję bardzo że zignorowałam znaki i go tam zostawiłam na śmierć. Nie trzeba było robić tej operacji przy założeniu tak dużego ryzyka zgonu. Szkoda że profesor tego nie rekomendował. Ale po co, grunt że kot nie żyje a on zarobił 5 tyś. Może gdybyśmy trafili do Teodorowskich i dr. Janiszewskiego im by bardziej zależało na sukcesie skoro tak ciężkiego przypadku jeszcze nie operowali. Nastepnym razem, gdyby znów trafił mi się tak chory kotek z zespoleniem wewnątrzwątrobowym nie podjęłabym ryzyka po raz kolejny. I wy również wyciągnijcie z tego nauczkę. Wiem co powiecie - gdybyś nie operowała, a odszedłby to byś żałowała że nie podjęłaś ryzyka. Zapewne. Ale teraz już wiem, że nie popełnię drugi raz takiego samego błędu. Wolałabym żeby Henio pożył może jeszcze tylko chwilę ale otoczony kochającymi ludźmi umarłby szczęśliwy i z pełnym brzuszkiem. A tak nie ma go. I nie będzie. Pozostała pustka i ogromny żal.
to zdjęcie było zrobione przedostatniego dnia jego życia, miał tylko 9 miesięcy.