Moja Marysia umarła na FIPa ponad 4 lata temu, a do tej chwili gdy ją wspominam, łzy same płyną mi z oczu
Po jej śmierci było mi strasznie -to pierwsza bliska mi osoba, która odeszła.
Kilka miesięcy nie mogłam pogodzić się z tym co się stało.
Radziłam sobie płacząc i mówiąc o Mysi, choć niektórych to drażniło i twierdzili, że jak zawsze przesadzam -i cóż z tego, mi było tak łatwiej znieść ten ból i pustkę.
Aż nagle pojawił się w ogródku Maciuś i on pozwolił mi na takie ostateczne spokojne "pożegnanie" mojej Myszki.
Okazało się, że Maciek miał mocznicę.
Był z nami dwa lata i odszedł na moich rękach.
Też płakałam, też było mi źle, ale wtedy postanowiłam, że chce pomagać innym futerkom i to było takie pogodzenie się i pożegnanie Maciejki.
W ciągu ostatniego roku musiałam pożegnać kilka malutkich tymczasików i za każdym razem był żal, smutek, łzy i wyrzucanie sobie, ze za szybko, że nie wszystko zrobiłam co mogłoby uratować maluszka, choć za każdym razem była to wspólna decyzja moja i weta.
Każde futerko, które odeszło naprawdę zabrało kawałeczek mnie i o każdym z nich pamiętam, ale tak jak napisałaś w pierwszym poście: koty kradną nam serca, a potem odchodzą i zostawiają nas samych z pękniętym sercem:|
I to prawda: czas nie leczy ran tylko je troszkę wycisza
Teraz piszę te zdania, a oczy mam mokre i w gardle wielką gulę