» Śro lut 05, 2014 20:16
Re: Kiedy umiera Kot...
Prawie dwa miesiące temu straciłam Kajtusia, był ze mną zaledwie trzy miesiące, ale bardzo go pokochałam w tym czasie. Jego odejście było bardzo gwałtowne i niespodziewane, wydawał się być zupełnie zdrowy.
Wobec śmierci ukochanego zwierzaka bynajmniej z mojej perspektywy jest się zupełnie samemu, nawet jak ktoś jest obok, poprosiłam koleżankę, aby przyszła po południu, ale nie umiałam być z nią. Pewnie tym trudniej mi było z całą sytuacją, że generalnie podczas tego wszystkiego, podczas ataku i umierania Kajtusia byłam sama, wolałabym aby ktoś ze mną jechał do weterynarza, był w tej chwili w domu, ale nikogo nie było, mieszkam sama.
Wyrzucam sobie wiele rzeczy, które mogłam zrobić inaczej, wziąć go na ręce a nie do transporterka, pójść na stopa wobec tego, że taksówka nie przyjeżdżała 15 minut, pojechać od razu do kliniki, a nie pobliskiego weterynarza,już go nie ratował. Ostatecznie miałam pojechać na sekcję, ale zawróciłam do kliniki. Pamiętam jak siedziałam na chodniku, podeszła żona mojego byłego prezesa, nie poznałam jej w tamtym momencie, martwiła się co się ze mną dzieje, nie wiedziałam co zrobić. Agateria wyrzuca sobie, że oddała kotka, bo weterynarz rozliczał ampułki, ja z sekcji zawróciłam do kliniki z zamiarem oddania Kajtusia, bo bałam się go zabrać do domu i gdzieś pochować, myślałam, że tego nie przeżyję, potem wyrzucałam sobie, że w ten sposób przyczyniłam się do jego całkowitego unicestwienia, choć chcę wierzyć, że on nadal istnieje.
Ból jest ogromny, nieprzezwyciężalny szczególnie przez pierwsze godziny i dni. Nic i nikt nie jest w stanie ulżyć, człowiek się wije i nie wie co ze sobą zrobić, potem przychodzą chwile kiedy się je, pracuje, czymś zajmuje choćby pozostałymi zwierzakami, próbuje się normalnie żyć i w tych chwilach przychodzi moment ulgi, że jakoś to będzie. Pamiętam jak bardzo starałam się trzymać tych momentów kiedy przychodziła ulga, w tych chwilach także boli, ale dalej się żyje, to tak jakby łapać oddech, wynurzać się z wody po bardzo długiej chwili, a potem znów wracają te chwile bezdechu do momentu kiedy prędzej czy później się mniej więcej wszystko normuje. Pozostaje ból, lecą łzy na wspomnienie, przychodzą momenty bardzo bolesnej tęsknoty, ale oddech jest w większości miarowy. Najgorsze, że szczególnie w tych pierwszych momentach nic ani nikt nie jest w stanie pomóc.
Kiedy byłam nastolatką i miałam Misię, kotkę która wiele lat później odeszła na raka, jeszcze za jej życia próbowałam się zmierzyć z myślą, że jej kiebdyś zabraknie. Pamiętam jak próbowałam uchwycić się chwili kiedy leżała mi na piersi i myślałam, że kiedyś tak nie będzie, że kiedyś nie będziemy razem. W tamtym czasie napisałam nawet opowiadanie, muszę odszukać je kiedyś o tym jak spotykam się z Misią po śmierci w jakimś pięknym domu z ogródkiem, było tam też coś o przystojnym aniele, który tłumaczył mi jak się odnaleźć w tym świecie, że pomieszczenia i to co widzę jest iluzją abym się nie bała (to przyszło mi chyba na myśl pod wpływem jakiegoś filmu z Robinem Williamsem o życiu po śmierci), ale Misia była prawdziwa. Pamiętam, że mogłam po tej drugiej stronie rozmawiać z nie słowami, ale czułam i wiedziałam jak ona myśli i co chce mi przekazać.
Tego lata straciłam 6 dniowe kotki, były 4, z czego 2 w bardzo ciężkim stanie zostały w darmowej klinice weterynaryjnej 2 pozostałe zachęcona przez weta wzięłam do domu i zaopiekowałam się nimi. Pewnie mało skutecznie, bo zapadły w śpiączkę. Bardzo bolało, to właśnie trochę ponad miesiąc później trafił do mnie Kajtuś.
Bliska osoba powiedziała mi ostatnio, że Kajtuś odszedł po to aby się nimi zająć, bardzo chcę w to wierzyć.