Muszę przyznać, że strasznie mnie ciekawi temat kotów i dziecka w domu... Chciałabym wiedzieć skąd się on w ogóle bierze.
I to przerażenie, i wszelkie "dobre" rady, i obraza, gdy ktoś się upiera, że kot zostanie...
Kiedy ja się rodziłam, a miało to miejsce w mniej cywilizowanych (rzekomo) czasach, w moim domu rodzinnym i u dziadków były koty i psy. I to nie takie odchuchane w domciu, ale biegające po wsi, nie odrobaczane (jeszcze nie było takiej mody) i nieszczepione (tego się w ogóle nie robiło wówczas).
Nie było domestosów do kibli, ani wodników spierających kocie futro z foteli, nie było nawet bieżącej wody w domu, bo był to dom stary, poniemiecki i po wodę szło się do studni.
Jedną ręką jadłam i głaskałam psa, na zmianę. Karmiłam koty ze swojej łyżeczki jedząc zupę, spały ze mną w łóżku, rano przychodziły dać mi buzi, psy lizały mnie po mordzie... i nic... całe dzieciństwo byłam zdrowa, nie miałam robaków (nawet owsików), nie chorowałam na grypy ani anginy, nie mam alergii na żadne zwierzę (choć alergolog chciałby mi udowodnić, że się mylę). I jak to wytłumaczyć?
Ciekawe skąd w cywilizowanym świecie nagle takie paniki. A wiem, że są, bo mam znajomą, która bardzo chce kota i już od razu zameldowała swoim rodzicom, że go im odda jak będzie w ciąży...
A mamusiom życzę dużo zdrówka, zdrowych pociech, zdrowych kotuchów i miłego współżycia! I nie dajcie się zwariować.
Ps. Parę lat temu opracowano taki materiał o tych wszystkich płynach, proszkach, pastach dezynfekcyjnych itp. Nic dobrego z tego nie wynika, jak się okazuje. Ludzie byli zdrowsi gdy zjadali truskawki z piaskiem prosto z własnego ogródka, a jabłko prosto z drzewa, niż teraz, gdy wszystko "trzeba" pięknie umyć, a najlepiej jeszcze wygotować.