Czy jest jakieś...? Koniec sezonu a na koniec FOTY :)

Ten wątek powstał ponieważ doszłam już w pewnym momencie do ściany, naprawde nie widziałam żadnej możliwosci rozwiązania sytuacji, w której się znalazłam. Myślałam, że już naprawdę nie ma żadnego wyjścia.
Przeklejam to, co napisałam w pierwszej części, ponieważ tak dokładnie w tamtym momencie się czułam i ten tekst najlepiej oddaje powody powstania wątku i mojej prośby o pomoc.
...........................................................................
Dość długo zbierałam się, żeby o tym napisać, próbowałam sama znaleźć rozwiązanie tej sytuacji, ale niestety mam wrażenie, że stanęłam pod ścianą, dlatego potrzebuję pomocy, rad, pomysłów, jak się z tego wszystkiego "wyplątać".
Zaczęło się banalnie, niecałe 4 lata temu. Wielka miłość, totalne zauroczenie, szybkie decyzje. Działanie zupełnie niepodobne do mnie, zawsze rozsądnej, ostrożnej, czym wprawiłam w osłupienie całą moją rodzinę (część nie tylko w osłupienie, ale również w wielkie awantury i obraze) i wszystkich którzy mnie znali.
Porzuciłam dość fajnie zapowiadające się życie (przede wszystkim pod względem materialnym, już w trakcie studiów prowadziłam malutką sezonową działalność gospodarczą, dzięki której byłam zupełnie samodzielna od 19 roku życia, mogłam opłacić sobie drugi kierunek studiów, pomóc mamie i dziadkom i na koty też spokojnie starczało) i przeprowadziłam się ze Słupska do Zielonej Góry (jakieś 450 km). Pełna wiary, ze wszystko będzie dobrze i poradze sobie wszędzie.
Koty zaczęły się pojawiać stopniowo. Najpierw znalazłam jedną biede pod sklepem, potem rozglądnęłam się dokładnie po osiedlu i okazało się, ze tych bied jest więcej. Ze względu na ograniczony metraż (kawalerka) do domu trafiały tylko te w najgorszym stanie, wymagające natychmiast pomocy. Reszta została zabezpieczona stołówką balkonową (parter), ciepłymi domkami styropianowymi na tym balkonie, leczeniem w razie potrzeby i sterylizacją w miarę możliwości. Oprócz balkonu koty są karmione jeszcze w jednym miejscu.
Jak to zwykle bywa, koty szybko się nauczyły, gdzie można zjeść i się schronić, tym bardziej, ze osiedle niezbyt kotom przyjazne (okienka zakratowane, trutki w piwnicy, kilku miłośników oglądania pościgów psa za kotem itp. kwiatki).
Moje życie tutaj niestety bajką sie nie okazało. Pracę, owszem bez problemu znalazłam, nawet wydawało się, ze w niezłym zawodzie i fajnej branży, ale niestety "wydawało się". W gruncie rzeczy strasznie narzekać nie można, bo na pewno wymaga myślenia, ciągle coś się dzieje nowego, osiągam w niej niezłe wyniki, ale mogę liczyć co najwyzej na "uścisk ręki prezesa"
Wiadomo, kryzys, a przed kryzysem też się zawsze znalazło coś w kilkudziesiecio stronicowym regulaminie premiowania, co pozwalało firmie zaoszczędzić.
Wielka Miłość, jak się okazało, taka wielka też nie była.
W tym momencie, po ok. 3,5 roku pobytu tutaj muszę wracać spowrotem na pomorze. Tutaj mieszkam w mieszkaniu tz-ta (nawet trudno to tak nazwać, bo zostało już postanowione, że życ ze sobą na pewno nie będziemy), on za kilka tygodni-miesiecy przeprowadza sie do nowego mieszkania (to będzie sprzedawał, a raczej jego rodzice, bo jest na nich), praca za niecały tysiąc netto miesięcznie też nie jest czymś, co mnie tu trzyma, zresztą nie daje mi nawet jakiejkolwiek szansy na utrzymanie się tutaj, biorąc pod uwagę, że gdzieś mieszkać trzeba.
Jedyną szansą na rozpoczęcie na nowo w miarę normalnego życia jest dla mnie powrót w rodzinne strony i mozolne odbudowanie tego, co tak łatwo zostawiłam.
Pozostaje "tylko" jeden problem. Koty.
Koty, które przyzwyczaiłam, ze na balkonie zawsze jest jedzenie, które codziennie po 22 czekają na mnie pod klatką, bo wiedzą, ze niosę im jedzenie. Nie wyobrażam sobie, ze mogłyby się nie doczekać któregoś dnia.
To dla nich właśnie w ciągu 2 lat byłam w rodzinnym domu tylko 1 raz na 1 dzień (bo na tyle zgodził się tz, by je raz nakarmić), to dla nich tylko jeszcze cały czas tutaj jestem, mimo wszystkich problemów, bo po prostu nie wiem, co mam z nimi zrobić. Nikt inny na osiedlu nie wykazuje nimi jakiegokolwiek pozytywnego zainteresowania, naprawde mają tylko mnie.
Czasem załuje, ze je nauczyłam i przyzwyczaiłam do siebie, może lepiej było udawać, że nie widzę, jak głodne się błąkają i czekają, nie miałabym teraz takich dylematów.
Próbowałyśmy z mamą znaleźć dla nich jakieś miejsce, niestety nic nie wyszło z naszych starań jak na razie (a szukamy dobrych kilka miesięcy). Koło się zamyka, bo zeby mieć realną szansę, na znalezienie dla nich jakiegoś miejsca (nie wiem, może ogrodzonej działki, czy czegoś podobnego), muszę wrócić do domu, zeby tam znów zaczać pracować i zarabiać normalne pieniądze i mieć za co to zrobic, a nie mogę się wyprowadzić i ich tutaj zostawić.
Ciężko mi pisać o tym wszystkim, bo to tak naprawde bardzo osobiste problemy, ale nie wiem co mam zrobić. Mój czas tutaj się kończy, a ja nadal nie widzę żadnego rozwiązania tej sytacji.
Co byłoby rozwiązaniem? Trudno mi to określic dokładnie, ale jakieś miejsce/miejsca, gdzie mogłabym te koty przez kilka miesięcy przechować, wrócić do domu i tam zacząć wszystko urzadzać, tak, zeby je zabrać. Do domu ich zabrać nie mogę, bo zabieram 7 kotów (w tym białaczkowce), które mam tutaj w domu, mama ma 4, co daje nam 11 kotów w 2-pokojowym mieszkaniu.
Rozmawiałam z mamą i mogłybyśmy zadeklarować na pewno jakaś kwotę na utrzymanie tych kotów (lub karmę), teraz i tak muszę je przecież karmic, a z mamą na pewno będzie nam łatwiej finansowo, gdy będziemy razem mieszkać i mieć jedną kuchnie.
Jestem też oczywiście gotowa podpisać np. jakieś umowy, w których zobowiązuje się do zabrania kotów w określonym czasie (kilka miesięcy). Naprawde nie chcę się pozbyć problemu, tylko potrzebuję pomocy i czasu na to by to przygotować.
...........................................................................
Dzięki Wam WIELE sie zmieniło! dzięki Wam znów uwierzyłam, że jest jakaś szansa, że nie jestem sama, ze są ludzie, którzy dają nam tą szansę i nadzieje!
Chciałabym Wam Wszystkim za to serdecznie podziękować!!!
Za każde ciepłe słowo, kciuki, za bazarki, wsparcie finansowe, podtrzymywanie za duchu i wreszcie za domy, za to, że przyjmujecie pod swój dach te niezbyt piękne i nie zawsze miłe
koty!
Dla kogoś mogą byc one jednymi z wielu bezdomnych kotów, dla mnie są one tak naprawde moimi kotami, których nie umiałabym tak po prostu zostawić.
Dzieki Wam te koty dostają szansę! I pomagając im, pomgacie też ogromnie mnie - dajecie mi również szansę, na wyprostowanie i odbudowanie swojego życia.
Nie ma słów, którymi mogłabym wyrazić swoją wdzięczność, dlatego powiem Wam Wszystki raz jeszcze DZIĘKUJĘ i uwierzcie, ze jest to szczere i prosto z serca!!!
Przeklejam to, co napisałam w pierwszej części, ponieważ tak dokładnie w tamtym momencie się czułam i ten tekst najlepiej oddaje powody powstania wątku i mojej prośby o pomoc.
...........................................................................
Dość długo zbierałam się, żeby o tym napisać, próbowałam sama znaleźć rozwiązanie tej sytuacji, ale niestety mam wrażenie, że stanęłam pod ścianą, dlatego potrzebuję pomocy, rad, pomysłów, jak się z tego wszystkiego "wyplątać".
Zaczęło się banalnie, niecałe 4 lata temu. Wielka miłość, totalne zauroczenie, szybkie decyzje. Działanie zupełnie niepodobne do mnie, zawsze rozsądnej, ostrożnej, czym wprawiłam w osłupienie całą moją rodzinę (część nie tylko w osłupienie, ale również w wielkie awantury i obraze) i wszystkich którzy mnie znali.
Porzuciłam dość fajnie zapowiadające się życie (przede wszystkim pod względem materialnym, już w trakcie studiów prowadziłam malutką sezonową działalność gospodarczą, dzięki której byłam zupełnie samodzielna od 19 roku życia, mogłam opłacić sobie drugi kierunek studiów, pomóc mamie i dziadkom i na koty też spokojnie starczało) i przeprowadziłam się ze Słupska do Zielonej Góry (jakieś 450 km). Pełna wiary, ze wszystko będzie dobrze i poradze sobie wszędzie.
Koty zaczęły się pojawiać stopniowo. Najpierw znalazłam jedną biede pod sklepem, potem rozglądnęłam się dokładnie po osiedlu i okazało się, ze tych bied jest więcej. Ze względu na ograniczony metraż (kawalerka) do domu trafiały tylko te w najgorszym stanie, wymagające natychmiast pomocy. Reszta została zabezpieczona stołówką balkonową (parter), ciepłymi domkami styropianowymi na tym balkonie, leczeniem w razie potrzeby i sterylizacją w miarę możliwości. Oprócz balkonu koty są karmione jeszcze w jednym miejscu.
Jak to zwykle bywa, koty szybko się nauczyły, gdzie można zjeść i się schronić, tym bardziej, ze osiedle niezbyt kotom przyjazne (okienka zakratowane, trutki w piwnicy, kilku miłośników oglądania pościgów psa za kotem itp. kwiatki).
Moje życie tutaj niestety bajką sie nie okazało. Pracę, owszem bez problemu znalazłam, nawet wydawało się, ze w niezłym zawodzie i fajnej branży, ale niestety "wydawało się". W gruncie rzeczy strasznie narzekać nie można, bo na pewno wymaga myślenia, ciągle coś się dzieje nowego, osiągam w niej niezłe wyniki, ale mogę liczyć co najwyzej na "uścisk ręki prezesa"

Wielka Miłość, jak się okazało, taka wielka też nie była.
W tym momencie, po ok. 3,5 roku pobytu tutaj muszę wracać spowrotem na pomorze. Tutaj mieszkam w mieszkaniu tz-ta (nawet trudno to tak nazwać, bo zostało już postanowione, że życ ze sobą na pewno nie będziemy), on za kilka tygodni-miesiecy przeprowadza sie do nowego mieszkania (to będzie sprzedawał, a raczej jego rodzice, bo jest na nich), praca za niecały tysiąc netto miesięcznie też nie jest czymś, co mnie tu trzyma, zresztą nie daje mi nawet jakiejkolwiek szansy na utrzymanie się tutaj, biorąc pod uwagę, że gdzieś mieszkać trzeba.
Jedyną szansą na rozpoczęcie na nowo w miarę normalnego życia jest dla mnie powrót w rodzinne strony i mozolne odbudowanie tego, co tak łatwo zostawiłam.
Pozostaje "tylko" jeden problem. Koty.
Koty, które przyzwyczaiłam, ze na balkonie zawsze jest jedzenie, które codziennie po 22 czekają na mnie pod klatką, bo wiedzą, ze niosę im jedzenie. Nie wyobrażam sobie, ze mogłyby się nie doczekać któregoś dnia.
To dla nich właśnie w ciągu 2 lat byłam w rodzinnym domu tylko 1 raz na 1 dzień (bo na tyle zgodził się tz, by je raz nakarmić), to dla nich tylko jeszcze cały czas tutaj jestem, mimo wszystkich problemów, bo po prostu nie wiem, co mam z nimi zrobić. Nikt inny na osiedlu nie wykazuje nimi jakiegokolwiek pozytywnego zainteresowania, naprawde mają tylko mnie.
Czasem załuje, ze je nauczyłam i przyzwyczaiłam do siebie, może lepiej było udawać, że nie widzę, jak głodne się błąkają i czekają, nie miałabym teraz takich dylematów.
Próbowałyśmy z mamą znaleźć dla nich jakieś miejsce, niestety nic nie wyszło z naszych starań jak na razie (a szukamy dobrych kilka miesięcy). Koło się zamyka, bo zeby mieć realną szansę, na znalezienie dla nich jakiegoś miejsca (nie wiem, może ogrodzonej działki, czy czegoś podobnego), muszę wrócić do domu, zeby tam znów zaczać pracować i zarabiać normalne pieniądze i mieć za co to zrobic, a nie mogę się wyprowadzić i ich tutaj zostawić.
Ciężko mi pisać o tym wszystkim, bo to tak naprawde bardzo osobiste problemy, ale nie wiem co mam zrobić. Mój czas tutaj się kończy, a ja nadal nie widzę żadnego rozwiązania tej sytacji.
Co byłoby rozwiązaniem? Trudno mi to określic dokładnie, ale jakieś miejsce/miejsca, gdzie mogłabym te koty przez kilka miesięcy przechować, wrócić do domu i tam zacząć wszystko urzadzać, tak, zeby je zabrać. Do domu ich zabrać nie mogę, bo zabieram 7 kotów (w tym białaczkowce), które mam tutaj w domu, mama ma 4, co daje nam 11 kotów w 2-pokojowym mieszkaniu.
Rozmawiałam z mamą i mogłybyśmy zadeklarować na pewno jakaś kwotę na utrzymanie tych kotów (lub karmę), teraz i tak muszę je przecież karmic, a z mamą na pewno będzie nam łatwiej finansowo, gdy będziemy razem mieszkać i mieć jedną kuchnie.
Jestem też oczywiście gotowa podpisać np. jakieś umowy, w których zobowiązuje się do zabrania kotów w określonym czasie (kilka miesięcy). Naprawde nie chcę się pozbyć problemu, tylko potrzebuję pomocy i czasu na to by to przygotować.
...........................................................................
Dzięki Wam WIELE sie zmieniło! dzięki Wam znów uwierzyłam, że jest jakaś szansa, że nie jestem sama, ze są ludzie, którzy dają nam tą szansę i nadzieje!
Chciałabym Wam Wszystkim za to serdecznie podziękować!!!
Za każde ciepłe słowo, kciuki, za bazarki, wsparcie finansowe, podtrzymywanie za duchu i wreszcie za domy, za to, że przyjmujecie pod swój dach te niezbyt piękne i nie zawsze miłe

Dla kogoś mogą byc one jednymi z wielu bezdomnych kotów, dla mnie są one tak naprawde moimi kotami, których nie umiałabym tak po prostu zostawić.
Dzieki Wam te koty dostają szansę! I pomagając im, pomgacie też ogromnie mnie - dajecie mi również szansę, na wyprostowanie i odbudowanie swojego życia.
Nie ma słów, którymi mogłabym wyrazić swoją wdzięczność, dlatego powiem Wam Wszystki raz jeszcze DZIĘKUJĘ i uwierzcie, ze jest to szczere i prosto z serca!!!