moja szczęśliwa - smutna historia... szukam przyjaciela!

Jestem Puma, a właściwie Pumka, bo moi Duzi do tej pory patrzą na mnie jak na malucha, którym kiedyś byłam. Chcę opowiedzieć swoją historię, bo od jakiegoś czasu jestem bardzo nieszczęśliwa... ale zacznijmy od początku.
Urodziłam się 10 lat temu. Kiedy dokładnie - nie wiem - ale to musiała być końcówka lata, bo było ciepło i słonecznie. Moje wczesne dzieciństwo nie było jednak zbyt szczęśliwe... mama - wiedząc, że większość jej dzieci ginęła zwykle w niewyjaśnionych okolicznościach - postanowiła zabrać mnie i mojego braciszka od swoich dużych i ukryć nas gdzieś w krzakach. Zaglądała do nas od czasu do czasu, karmiła, gdy tylko mogła. Z czasem coraz rzadziej, aż w końcu - nie wiem dlaczego - przestała nas odwiedzać
byłam mała i przerażona, ale razem z braciszkiem jakoś musieliśmy sobie radzić. Pewnego dnia on również zniknął... ponoć ktoś go później widział... nie żył, prawdopodobnie potrącił go samochód
Samotna, głodna i chora błąkałam się po okolicy szukając czegokolwiek do jedzenia i tak trafiłam na podwórko pewnej rodziny.
Początki nie były łatwe. Bałam się ich, nie ufałam, bo nikt do tej pory mnie tego nie uczył... moim pierwszym przyjacielem był rudy, dostojny kocurek - Cezar, który zamieszkiwał razem z rodziną. Początkowo jego Duzi nawet nie wiedzieli, o moim istnieniu, tak dobrze potrafiłam się ukryć w żywopłocie. Ale któregoś dnia zrobili sobie grilla na podwórku. Tak smakowicie pachniało jedzeniem! Nie wytrzymałam... chciałam podejrzeć czy uda się uszczknąć coś z tej uczty dla siebie. Wtedy zobaczyli mnie po raz pierwszy. Musiałam strasznie wyglądać, bo patrzyli na mnie z takim współczuciem... ale podrzucili mi trochę jedzenia. Już dawno mi tak nie smakowało i przez to prawie dałam się im złapać! Potem wiele razy próbowali mnie zwabić, ale ja zawsze byłam szybsza i zwinniejsza! Skradałam się jedynie do miseczki, którą codziennie zostawiali na dworze. W tym czasie byłam trochę spokojniejsza, bo nie musiałam już walczyć o każdy kęs... jednak z dnia na dzień było coraz chłodniej, częściej wiało, a deszcz zrobił się naprawdę uciążliwy. Okazało się, że żywopłot wcale nie jest dobrym schronieniem więc znów byłam bezdomna
W pewien deszczowy wieczór, mój rudy przyjaciel Cezar przyszedł po mnie i zaprowadził pod drzwi. Czułam, że serce mi wali jak młot. Nie wiem, czy to z nerwów, czy z zimna, ale moje kocie ciałko ogarnęły dreszcze. Gdy drzwi zaczęły się uchylać, chciałam uciekać, gdzie pieprz rośnie, ale moja pupa przyrosła do chodnika
W końcu zza drzwi wyjrzała znajoma pani. Zauważyłam, jak zmienia się jej wyraz twarzy, choć wtedy jeszcze nie wiedziałam, co to znaczy. Potem dowiedziałam się, że to "uśmiech" i że wcale nie trzeba się go bać. Mój Cezarek powoli wprowadził mnie do prawdziwego domu. W środku było przyjemnie, ciepło i sucho. Znalazłam tam miseczki pełne smakołyków i kilka mięciutkich zakątków idealnych na drzemkę. Teraz bałam się już tylko tego, że to sen i że wkrótce będę musiała wrócić pod krzaki. Zostałam. W nowym miejscu szybko dochodziłam do siebie. Moi Duzi pomogli mi pozbyć się świerzbu, połamany ogonek ładnie się zrósł i tylko katar czasami nawracał. Jakiś obcy Duży, ponoć specjalista, uświadomił mojej nowej rodzinie, że pierwsze imię jakie mi nadali - czyli Oskar - nie bardzo do mnie pasuje
I tak zostałam Pumą. Okazało się jednak, że dzika to jestem tylko na dworze, bo w domu najprawdziwszy ze mnie miziak nakolankowo-napoduszkowo-podkołderkowy. Lubię też bardzo dyskutować na różne tematy, co - nie wiem czemu - wzbudzało zawsze wesołość wokół. Wszystko to zawdzięczałam mojemu kochanemu Cezarkowi, który zastępował mi matkę. Jak każda mama, potrafił mnie czasem skarcić i przywołać do porządku, zwykle jednak myliśmy sobie pyszczki i uszka, jedliśmy z jednej miski i bawiliśmy się w berka. Czasem nawet Cezar pozwalał mi położyć się obok na JEGO fotelu, kosztem jego własnej wygody. Tak nam mijały kolejne lata... szczęśliwe... jeszcze do niedawna.
Kilka miesięcy temu zauważyłam, że mój Przyjaciel już nie jest tak skory do zabawy i psot, jak kiedyś. Coraz częściej, zamiast berka i chowanego, wybierał drzemkę na ulubionym fotelu, później już tylko na dywanie. Okazało się, że zachorował... na tzw. starość. Wszyscy z przygnębieniem obserwowaliśmy jak Cezarek niedołężnieje z dnia na dzień. Duzi sprowadzili specjalistę, który podawał leki, kroplówki i sroki wzmacniające, żeby powstrzymać postępujący paraliż tylnych łapek. I stał się cud! Nasz Cezar znów zaczął chodzić! Co prawda podtrzymywany na pasku, ale robił to tak ochoczo, że aż zachciało mu się spacerów po podwórku, na które nie pozwalano mu wychodzić od jakiegoś czasu. Na dworze zaglądał w każdy kąt, obwąchiwał każde drzewko i to z taką energią, że w nas wszystkich wstąpiła nowa nadzieja. Niestety nie na długo. Następnego dnia Cezarek już nie chciał nawet siedzieć. Duzi sądzą, że zebrał ostatnie siły, żeby się pożegnać z tym wszystkim, co znał i ze słońcem. Czuwaliśmy przy nim 3 kolejne dni. Duzi masowali mu łapki, karmili i przekładali z boku na bok. Dokładnie 2 listopada Cezarek odszedł...
Wszyscy bardzo to przeżyliśmy. Ale jest coś, co odróżnia mnie i moich Dużych. Oni chyba się z tym pogodzili, zupełnie jakby rozumieli, co się stało. Ja nie potrafię zrozumieć! Nie wiem dlaczego nikt nie chciał mi pomóc, gdy szukałam naszego Cezarka we wszystkich zakamarkach i kryjówkach w domu. Wołałam, prosiłam... nie znalazłam. Duzi mówią, że pochowali Go w ogródku w miejscu, które sobie wybrał podczas ostatniego spaceru... Czy to znaczy, że mój Przyjaciel naprawdę nie wróci? Tak bardzo za Nim tęsknię...
i ciągle czekam. Nawet nie zajmuję Jego ulubionego fotela...
Duzi to widzą i nieśmiało zastanawiają się nad towarzyszem dla mnie. Nie wiedzą, czy nie za szybko, czy zaakceptuję obcego na NASZYM terytorium. Ja sama też tego nie wiem... nie wiem, czy chcę niańczyć malucha, nie wiem też, czy będę w stanie zaprzyjaźnić się z dorosłym koteczkiem tak bardzo, jak z moim Cezarkiem. Czy jest tutaj jakieś futerko, które przeżyło coś podobnego i szuka swojego Przyjaciela? Nie chcę już zawsze być smutna! Pomóżcie...
Urodziłam się 10 lat temu. Kiedy dokładnie - nie wiem - ale to musiała być końcówka lata, bo było ciepło i słonecznie. Moje wczesne dzieciństwo nie było jednak zbyt szczęśliwe... mama - wiedząc, że większość jej dzieci ginęła zwykle w niewyjaśnionych okolicznościach - postanowiła zabrać mnie i mojego braciszka od swoich dużych i ukryć nas gdzieś w krzakach. Zaglądała do nas od czasu do czasu, karmiła, gdy tylko mogła. Z czasem coraz rzadziej, aż w końcu - nie wiem dlaczego - przestała nas odwiedzać


Początki nie były łatwe. Bałam się ich, nie ufałam, bo nikt do tej pory mnie tego nie uczył... moim pierwszym przyjacielem był rudy, dostojny kocurek - Cezar, który zamieszkiwał razem z rodziną. Początkowo jego Duzi nawet nie wiedzieli, o moim istnieniu, tak dobrze potrafiłam się ukryć w żywopłocie. Ale któregoś dnia zrobili sobie grilla na podwórku. Tak smakowicie pachniało jedzeniem! Nie wytrzymałam... chciałam podejrzeć czy uda się uszczknąć coś z tej uczty dla siebie. Wtedy zobaczyli mnie po raz pierwszy. Musiałam strasznie wyglądać, bo patrzyli na mnie z takim współczuciem... ale podrzucili mi trochę jedzenia. Już dawno mi tak nie smakowało i przez to prawie dałam się im złapać! Potem wiele razy próbowali mnie zwabić, ale ja zawsze byłam szybsza i zwinniejsza! Skradałam się jedynie do miseczki, którą codziennie zostawiali na dworze. W tym czasie byłam trochę spokojniejsza, bo nie musiałam już walczyć o każdy kęs... jednak z dnia na dzień było coraz chłodniej, częściej wiało, a deszcz zrobił się naprawdę uciążliwy. Okazało się, że żywopłot wcale nie jest dobrym schronieniem więc znów byłam bezdomna

W pewien deszczowy wieczór, mój rudy przyjaciel Cezar przyszedł po mnie i zaprowadził pod drzwi. Czułam, że serce mi wali jak młot. Nie wiem, czy to z nerwów, czy z zimna, ale moje kocie ciałko ogarnęły dreszcze. Gdy drzwi zaczęły się uchylać, chciałam uciekać, gdzie pieprz rośnie, ale moja pupa przyrosła do chodnika


Kilka miesięcy temu zauważyłam, że mój Przyjaciel już nie jest tak skory do zabawy i psot, jak kiedyś. Coraz częściej, zamiast berka i chowanego, wybierał drzemkę na ulubionym fotelu, później już tylko na dywanie. Okazało się, że zachorował... na tzw. starość. Wszyscy z przygnębieniem obserwowaliśmy jak Cezarek niedołężnieje z dnia na dzień. Duzi sprowadzili specjalistę, który podawał leki, kroplówki i sroki wzmacniające, żeby powstrzymać postępujący paraliż tylnych łapek. I stał się cud! Nasz Cezar znów zaczął chodzić! Co prawda podtrzymywany na pasku, ale robił to tak ochoczo, że aż zachciało mu się spacerów po podwórku, na które nie pozwalano mu wychodzić od jakiegoś czasu. Na dworze zaglądał w każdy kąt, obwąchiwał każde drzewko i to z taką energią, że w nas wszystkich wstąpiła nowa nadzieja. Niestety nie na długo. Następnego dnia Cezarek już nie chciał nawet siedzieć. Duzi sądzą, że zebrał ostatnie siły, żeby się pożegnać z tym wszystkim, co znał i ze słońcem. Czuwaliśmy przy nim 3 kolejne dni. Duzi masowali mu łapki, karmili i przekładali z boku na bok. Dokładnie 2 listopada Cezarek odszedł...

Wszyscy bardzo to przeżyliśmy. Ale jest coś, co odróżnia mnie i moich Dużych. Oni chyba się z tym pogodzili, zupełnie jakby rozumieli, co się stało. Ja nie potrafię zrozumieć! Nie wiem dlaczego nikt nie chciał mi pomóc, gdy szukałam naszego Cezarka we wszystkich zakamarkach i kryjówkach w domu. Wołałam, prosiłam... nie znalazłam. Duzi mówią, że pochowali Go w ogródku w miejscu, które sobie wybrał podczas ostatniego spaceru... Czy to znaczy, że mój Przyjaciel naprawdę nie wróci? Tak bardzo za Nim tęsknię...

Duzi to widzą i nieśmiało zastanawiają się nad towarzyszem dla mnie. Nie wiedzą, czy nie za szybko, czy zaakceptuję obcego na NASZYM terytorium. Ja sama też tego nie wiem... nie wiem, czy chcę niańczyć malucha, nie wiem też, czy będę w stanie zaprzyjaźnić się z dorosłym koteczkiem tak bardzo, jak z moim Cezarkiem. Czy jest tutaj jakieś futerko, które przeżyło coś podobnego i szuka swojego Przyjaciela? Nie chcę już zawsze być smutna! Pomóżcie...
