Otóż, według nich, co tydzien pojawia się w przychodni co najmniej jeden przypadek kota chorującego na FIP (nie mylić z podejrzeniem FIP).
A dziennie weci w tej przychodni przyjmują ok. kilkudziesięciu pacjentów.
Problem przerabiałam, dwukrotnie, niestety.
W obydwu przypadkach weci nie pozostawili wątpliwosci, ze mamy do czynienia z pełnoobjawowym FIPem.
Na kilkadziesiąt kotów, które przewinęło się przez mój dom (mój Boże, to prawda...) - jest to jednak statystycznie mało.
Potwierdza się zatem teza o nikłej zjadliwości wirusa (zmutowanego).
Szukamy trochę nadziei, chwytamy się różnych, całkiem nieprawdopodobnych teorii. Bo to ogromny szok.
Bo kot z FIPem umiera powoli, niewytłumaczalnie. Nie cierpi, traci siły, zanurza sie w sen - przynajmniej na początku, u mnie to właśnie tak wygladało...
U mnie zachorowały zdrowe, brykające, zaszczepione, odrobaczone kocurki.
Kocurki, które były ZDROWE. Miały wszelkie dane ku temu, aby żyć długo i szczęśliwie. Zachorowały z dnia na dzien. To wszystko stało się tak NAGLE. Nie potrafię sobie wytłumaczyć dlaczego tak się stało.
Za każdym razem, gdy jestem w klinice, rozmawiam z wetkami o tej chorobie.
Próbuję sobie to wytłumaczyć, poukładać w głowie...
