U Thalii nie zdiagnozowano FIA od razu. Podejrzewano na poczatku niewydolność serca ze wzgledu na słyszalne szmery. Najpierw była diagnozowana i "leczona" w ciemno (kroplówki, nakłuwania brzuszka bo było wodobrzusze). Potem w końcu pobrano wymazy z krwi i zrobiono morfologię. Gdy wet zobaczył wyniki (erytocyty 600 tys a norma u młodych kotów nawet 10 mln) usiadł z wrażenia. W kazdym razie najpierw leczona była chyba 3 tygodnie i potem po tygodniu przerwy jeszcze 3 tygodnie. Nie pamiętam tak dokładnie - to było 5 lat temu ... W kazdym razie konkretne leczenie na FIA trwało ze 2 miesiące. Parametry nerkowe i watrobowe też nie były w porządku ale to było efektem FIA. Potem, po leczeniu, stopniowo wszystkie wyniki znalazły sie (bo nie napisze wróciły bo Thalia od poczatku nie miała ich w normie)w granicach normy.
Ponieważ Thaliszcze moje kochane bało się jak ognia wetów (trudno się dziwić po 2 miesiącach codziennych wizyt w lecznicy, co wiązało sie z kroplówkami i nakłuciami brzuszka, a potem wizyt co 3-7 dni przez kolejne 3 m-ce), po koniecznych kontrolach i upewnieniu się, ze juz jest zdrowa jak ryba, przestałam z nią odwiedzać lecznice. O przepraszam - miała jeszcze sterylkę. Sam zabieg przeszła ok ale anestezja trzymała ją na haju przez 24 h - kociszcze nie spało przez całą dobę, bylo agresywne, atakowało dywan, fuczało na mnie.
No i przez 2 lata nie byłam z nia u weta. Nie chciałam jej narażac na stres bo każdą wizytę przeżywała katastrofalnie (nie wiem jak bardziej to wyrazić, po prostu jakby Thalia umierała za kazdym razem gdy szła na wizytę do lecznicy). No i nawet nie miałam powodu - szalała, miała apetyt, wyglądała pieknie... aż do dnia gdy wyczułam guzy po obu stronach kręgosłupa...

Pojechałam z nia do wetki, ktora ją uratowała z FIA ale niestety tym razem się nie udało

Chemia tylko wszytsko pogorszyła. W ciagu 5 dni Thaliszcze pogorszyło sie bardzo...bardzo... Nie mogła siusiac, nie mogła jeść, nie miała praktycznie sił i już nas chyba nie poznawała. Jej organizm był zatruty mocznikiem... Umarła na stole u weterynarza. Moja mama, którą Thalia sobie ukochała najbardziej była z nia cały czas. Tato również tam był z nimi. Ja stchórzyłam - kochałam tą kocicę i nie byłam w stanie pojechać. Załuję teraz bo ją zawiodłam. Rodzice mówią, że gdy Mała dostała zastrzyk (taki znieczulająco-rozluźniający przed tym ostatnim) jakby jej ulżyło i zaczęla w spokoju sama zasypiać.
POtem rodzice Thalię przywieźli i już sama jej wyciągnęłam wenflon z łapki, ułozyłam ją ładnie w pudełku, przykryłam i pochowałam w ogrodzie. Posadziłam na jej grobie dwa krzaki dzikich róż (bo ona trochę taki dzikus była). Pięknie Thalia rosnie i pachnie...
Przepraszam Cię, ze tak popisałam trochę nie na temat ale do tej pory jest mi żal... Bo popełniłam tyle błędów i mam tyle wątpliwości. Mogłam wcześniej wyczuc te guzy. Mogłam ją sprawdzać na wizytach u weta. Tylko znów ten stres dla niej. Może wcześniej guzy byłyby operacyjne. A może operacja tylko pogorszylaby jej jakość życia a i tak skończyłoby się tak samo. Moze ta chemia była zbyt agresywna. Może gdybym nie dała jej chemii to pozyłaby dłużej i lepiej. Nie wiem i nie dowiem się. Wiem jedno - powinnam była pojechać z nią i być tam dla niej w ostatnich minutach jej zycia. Zawiodłam ją, stchórzyłam.
Pierwszy raz to opisałam... i do tej pory boli mnie jej strata. Miała zaledwie 3 lata. Pocieszam sie tylko tym, że miała nieco ponad 2 lata bez stresu, bez wizyt u weta .. i była szczęśliwym kotem...