Jestem, jestem. Wczoraj nie wchodziłam, bo późno wróciłam i padłam
Paranoja ogólnie. Co sie okazało:
Koteńka nie urodziła, to nie jej. Jakiś sku**iel wyrzucił tam do Mikośki (ten strumyk z chaszczami) te małe kocięta. O Koteńce później napiszę, bo strasznie ją przeżywam, i nie tylko ja, biedna jest okrutnie

I nie złapała się wczoraj
Wczoraj, gdy wróciłam z pracy, zapukały mi panie karmicielki do okna i mówią, że słyszą w tym kanale chyba jeszcze jednego kociaka!

One tam z psami wychodzą. Chwyciłam ręcznik i poleciałam. Z trudem wygrzebałam... 4-te maleństwo

Było dosyć nisko, a tam stromy brzeg jest. Całe zaplątane w powoje i inne rośliny. Miało nóżkę całkiem uwięzioną, zakręconą i już prawie bezwiedną...

Nie miałam nożyczek, żeby to od razu przeciąć, ale jakoś na szczęście udało mi się to powyrywać

Co miałam robić? Zaczęłam chociaż delikatnie masować tę tylną łapkę... Doszła do nóżki krew, nawet ruszał nią, tylko spuchnięta się zrobiła i czerwona. Może nic mu nie będzie

Malizna pojechała do schroniska do reszty "wczorajszej". Te kociaki to chyba musiały być kilkudniowe, tylko nie wiem, skąd jeden miał pępowinę i łożysko...
Wiecie co? Tam do tego strumyka, do Mikośki - jest "idealne miejsce" do wyrzucania na śmierć kotów

Jak przechodzę, to nasłuchuję. Ale jak dorwałabym tych sku****ynów, co tak robią...
