Mamy w domu tajniaka. Mamy w domu świetnego aktora. Mamy w domu kota chyba o genach pluszowego misia, pacynki. O tak. Ten pozornie bezbronny i zrezygnowany mikrusek czasem chyba tylko gra, bawi się w nieszczęśliwca, udaje, straszny. Po części, bynajmniej. Z całą pewnością to kot-agent, zresztą wygląda trochę bandycko.
Boi się, przeważnie unika kontaktu z człowiekiem, sam nie podejdzie, swoją postawą przekonuje, że człowiek nie jest mu potrzebny, że na co też mu on. On czasem myśli, że to człowieku potrzebny jest futrzasta kula, mruczykum-medykum, przytulaste, lub charakterne indywiduum, nie odwrotnie. To tylko gra, to tylko gra. Wzięty, złapany, wyciągnięty z podłóżkowych zakamarków (ale nie na siłę, bo to przecież przysnosi efekt odwrotny od zamierzonego, co wie każdy kociarz), pozornie jest obojętny na to, co się z nim robi, kto jest przy nim. W rzeczywistości chyba jednak jest wdzięczny za okazane mu zainteresowanie, może dlatego też nie prostesuje, przy 'ratowaniu' batmana ze świata podłóżkowej ciemości

. Generalnie jest kotem łagodnym, wesołym, towarzystkim i przyjacielskim - a tak przynajmniej nam się wydaje - ale trzeba to z niego wydobyć, trzeba go zachęcić do życia z, a nie obok ludzi, pokazać kim jest człowiek i że ten naprawdę może być przydatny. Obecnie się maskuje, udaje, że nie. To jedna z gier. Są jeszcze inne, bo aktor przecież gra na wielu polach. Joshi nie odbiega od normy. Świadczy o tym choćby fakt tajniactwa. On posadzony - przewraca się, opada, choć wszystko z nim w porządku, to efekt poddania. On położony - leży obojętnie, on wzięty na kolana - okupuje je, ale bez większego entuzjazmu (może znowu gra?). Ale cicha z niego woda. Często jest tak, że na scenie postać odgrywająca jakoś rolę się zmienia - najpierw jest negatywna, potem na wskutek 'umysłowego przejrzenia', zmienia się w pozytywną. W przypadku Joszka, ten z postaci 'statyczniej', wnet nieożywionej, w pewnym momencie zmienia się w dynamiczną, ale tylko na moment, krótką chwilę. On - ten leń do potęgi entej, on - ta siła opanowania i spokoju, on - stały wojownik ze snem. To było wczoraj, to był jeden z jego przebłysków, trwający przez moment. Leży z mamą, w łóżku, w pozycji zupełnie niewygodnej szanującym się kotom. Ot, tak postawili, łapki się tylko ugieły, tułów niezgrabnie opadł i bum na łóżko. Leży, nawet się nie uśmiechnie, obojętny, wygląda jak skamieniały. Nie był akurat wystraszony, tak po prostu leżał i już, jakby wszystko było mu obojętne. Zwinęty w kłębuszek. Wtem coś dziwnego. On wstaje, przeciąga się i spogląda na sznurek, którym w między czasie jedna z nas próbowała go rozbudzić. To nie wszystko, on do niego podbiega. Pomyślałby kto, że ten leń się bawi. Leń jest oczywiście usprawiedliwiony ze swojego lenistwa, bo to lenistwo wywołane jest niechęcią do życia, czy jak to tam nazwać. Wracając. Joś rozszalał się, wariował za sznurkiem, biegał. Jedno żywe kułeczko na łóżku, kułeczko drugie, jeszcze bardziej energiczne. Łapki śmiało wyciągają się ku sznurkowi, pazurki delikatnie strzępią o prześcieradło

. Dziwne było jednak to, biegał bardzo nerwowo, jakby zwykłą zabawę traktował bardzo poważnie. Wydawać by się mogło, że od tego zależało wówzcas jego życie. Śmieszny jest ten kot. W pewnym momencie, tu pełna wina trzymającego sznurek, które nawet nieśmiał myśleć, że Joś zechce się tak bawić, Josiek dziabnął w palec. Mocno. Nie chciał tego zrobić, chciał chwycić zabawkę, a źle odmierzył ząbkami. Co śmieszne, dziabnął w jedno z najsilniej ukrwione miejsce na dłoni. Ale on nie chciał. Potem sobie poszedł, zmęczył się chyba i powędrował pod łóżko. Sam ten fakt cieszy - nie jest aż tak zrezygnowany. Napewno jest jest w szczytowej formie, bo do tego mu bardzo daleko (stumilowe buty na dzień dzisiejszy nie dadzą rady), ale w porównianiu z pierwszym dniem - widać, że nabrał trochę sił, nawet minimalnie chyba przytył. W każdym bądź razie, 'szczękościsk' ma nienaganny. Nie zmienia to jednak faktu, że Josik wciąż nie umie się 'podnieść' po schronisku, wciąż pamięta to miejsca i wydaje mu się, że lada moment tam wróci. Przez to może jest taki zrezygnowany. Na szczęście je - i wołowinkę i suchą karmę - to cieszy, znaczy, że nie jest tak źle. Czasem, patrząc na niego - przewracającego się, poddającego się całemu światu, ma się wrażenie, że cierpi na lekką kocią poschroniskową depresję. Ale to chyba nierealne?
Wciąż chudziutki i biedniutki, dodajmy brudniutki. Wciąż przestraszony i niepewny.
Joś napewno jeszcze będzie kotkiem-pstostkiem, kotkiem-wesołkiem, elegancikiem, który czasem schowa swoją dumę i powagę do kieszeni i popędzi żywym galopem za myszką, papierkiem. Może nawet i któregoś dnia z impetem wpadnie na ścianę, albo drzwi, co będzie całkowicie, w stu procentach świadczyło o jego chęci do życia, o jego sile i wielkim poświęceniu w zabawie?
Na razie pozostaje takim naszym małym słabeuszkiem, który żyje własnym, ciemnym, pozbawionym optymistycznych barw światem, z któego koniecznie trzeba go wyciagnąć.

Za długi referat (nie tylko ten, nie pierwszy i zapewne nieostatni przepraszamy. My tak mamy.
