No..to trzeba chyba coś napisać?
Smutno mi... mój Paco kochany... Niech mu się wiedzie.
Ogólnie dzień jeden z najgorszych, jakie miałam. Od poniedziałku mam pecha, w sumie nawet dłużej, a dziś apogeum. Pomijam, że jak w poniedziałek wstałam, tak od tego czasu spałam w sumie może 5 godzin. I pech gonił pecha...
Dziś uwzięła się na mnie komunikacja.. musiałam zjeździć pół trójmiasta, połączenia byly od siebie zależne. Oczywiście pierwszy transport z łańcucha się spóźnial. Ten, do którego miałam się przesiąść odjeżdżał o czasie. Następny też się spóźnial. I tak ciągle. Do domu wpadłam po 15, musiałam wziąć szybki prysznic i ogarnąć, bo mi się gość szykował na wieczór.. O 16.15 autobus do weta. No i tu dopiero się zaczęło... Trzy autobusy nie przyjechały. Jakieś mega korki, jak nigdy.. W końcu, jako że dochodziła 17 (a do 17 przyjmują na zabiegi, poza tym ok 18 Fanszeta miała zabrać Herbatniczka do nowego domku, który tak niecierpliwie czeka) zadzwoniłam po taksówkę. Oczywiście jak na nią czekałam, pojawił się autobus..bo jakżeby inaczej. No ale nic, wsiadłam w taksówkę (kawalek mi się udało stopem podjechać wcześniej). Dojechaliśmy do korka i lipa. Ja tam prawie ryczę, bo 16.54 na zegarze. Herbatnik mi wtóruje z kontenerka i tez koncert protestacyjny daje. No to kierowca wymyślił, że pojedziemy na około. Dłuższa trasa, ale szybciej, bo korka niet. Kazałam jechać, powiedziałam, że nieważne, byleby jak najszybciej tam być. Facet dał pokaz niezły, cisnął ostro. Pewnie się chciał nas pozbyć

. Herbatnik miałczał, ja chlipałam, bo od czasu do czasu mi nerwy puszczały (średnio co minutę, za każdym razem jak spojrzalam na zegarek).
Musiał zaparkować kawalek dalej, bo zakaz wjazdu... Do gabinetu biegłam. Kosmos.. Ale 17.15 bylam w środku. Z paniką w głosie spytalam, czy jeszcze nas wezmą.. Pani przesympatyczna powiedziała, że przecież no jasne, że tak... Powoli więc zaczęłam się uspokajać..
Herbatnik zostal jeszcze raz zbadany... Dostal głupiego jasia. Puścił dwa pawiki.. a potem do poczekalni wszedl pies.. :/ Okazało się, że nietomny Herbatnik ma jeszcze dość sily, żeby wspiąć mi się z wyciem na głowę. Potem chcial wdrapać sie po ścianie, na szczęście siły go opuściły i wylądował na moich kolanach. Tu nastepuje najgorszy moment opowieści.. Zostałam w tej panice ostatniej dokumentnie ojjjjjszczana

Fuj. Dobrze, że mam dwie zimowe kurtki...
Po kilkunastu minutach następny zastrzyk.. I zasnął mi mój Paco. Przez ręce lecial. I cóż... przyszla pani doktor.. zabrała mi kotka.. Zdążyłam go jeszcze mocno przytulić i wycalować...
I tyle...
Fanszeta już go pewnie wiezie/zawiozła do domku...
Po wyjściu od weta zadzwoniłam do Niej.. na szczęście długo nie odbierała i zdążyłam zdusić ten durny placz, który mnie nagle ogarnął. Nie sądziłam, że się tak przywiążę do tego glupka.
Teraz też siedzę i oczy mam mokre.
Można przywyknąć? Czy po następnych tymczasach też tak będzie smutno?
Się przekonam pewnie nie raz i nie dwa. Na razie zadbam trochę o siebie, głowę trochę ogarnę, bo w niej balaganu dużo.. I pewnie kolejnej bidzie użyczę łazienkę...
Ale to..za jakiś czas.