» Sob wrz 16, 2006 1:54
Wiedzieliśmy, ze Nocka ma białaczkę już kilka dni po jej przyjściu do nas.
Wiosną zaczęła wymiotować po wszystkim co zjadła, do tego miała powiększone węzły chłonne i skakała jej temperatura.. Po jakimś czasie okazało się, że nie może pysia otowrzyć normalnie, próby zajrzenia do gardła powodowały ból, kolejne zdjęcie RTG jej zrobili, tym razem głowy, nic nie wyszło. Jeździliśmy na kroplówki, zastrzyki, jadła tylko proszkowy convalescence, bo po nim nie zwracała.
I mimo tej wiedzy o tym, że ma białaczkę, była diagnozowana na wszystkie strony - kilka zdjęć RTG, z podawanym kontrastem (podejrzenie ciała obcego), USG, żeby zobaczyć, czy guza nie ma, czy wszystkie narządy są ok, krew, zmieniano jej leki, były konsultacje z innymi wetami. Mielismy jeszcze zrobić endoskopię, gdyby jej się nie poprawiło w określonym czasie. A weci wiedzieli, że ona ma białaczkę, ale szukali tego osłabionego miejsca w jej organizmie, jednocześnie lecząc objawowo, bo nie mieli wyjścia. Wiedza o białaczce powodowała, że mogli lepiej dobierać leki - nie dawali sterydów, kombinowali leki niesterydowe.
Endoskopii nie było, Nocka poczuła się lepiej, po drugim teście pozytywnym wszedł do naszej diety intron, po jakimś czasie objawy ustąpiły, a na policzku wykwitł ropień. Nocka prawdopodobnie miała stan zapalny gdziesz przy zawiasach szczęki, zmobilizowanie organizmu intronem spowodwało, że stan zapalny został otorbiony i odcięty od organizmu. Cała rzecz trwała z półtora miesiąca...
Jestem głęboko wdzięczna naszym wetom, że nie przekreślili Nocki, że walczyli, kombinowali i szukali. Że nie założyli rąk, mówiąc "ma pani kota chorego na białaczkę, to tak właśnie będzie". To straszne, że są weci, którzy potrafią tak zrobić...
