Miałam wrażenie, że już o tym pisałam... ale to dlatego, że od dawna myślę, by o Niej napisać. Myślę, że druga rocznica Jej śmierci to dobra okazja. To trzecia Wigilia bez Trombki.
Nie była pierwszym kotem w naszym domu, ale to właśnie ona wprowadziła nas w prawdziwie koci świat.


Trafiła do nas z działki naszego kolegi. Imię otrzymała po pasożytach skórnych, które wywołały badawczy entuzjazm u naszego Doc -
trombicula autumnalis. Była drobną koteczką, wydawało się, że jest młodziutka. Wiecznie chora, z ciągle zasmarkanym noskiem. Cudna, kontaktowa, rozmowna...



Trombik odeszła nagle. W Wigilie rano bardzo szybko oddychała. Pojechaliśmy do kliniki myśląc, że to tylko jakaś infekcja, że zabierzemy antybiotyki i będziemy podawać w domu. W gabinecie Trombka nie broniła się przed pobraniem krwi - ona, taka waleczna, że obcięcie pazurów kończyło się takimi bluzgami, ze Hrabia by poczerwieniał - pozwoliła bez jednego protestu pobrać krew z żyły jarzmowej [z obwodowych się już nie dało]. Miała zostać tylko na kroplówce, by do czasu zrobienia wyników coś jej już podawać. Mieliśmy wrócić za dwie godziny... nie zdążyliśmy dojść do samochodu - dogonił nas wet z informacja, że już po wszystkim...
Nie mogę sobie wybaczyć, że ją zostawiłam samą. Powinnam być tam, tak bardzo nie chciała siedzieć w szpitalnej klatce.
Jest ze mną do teraz. Jeśli wpisuję w czyimś wątku, że `one zostają z nami na zawsze`, mam na myśli właśnie ją. Towarzyszy mi zwłaszcza wtedy, gdy nasypuję jedzenie do kocich miseczek. Zagaduje do mnie z kanapy.
I uśmiecha się...