Dziękuję cioteczki kochane, że zaglądacie, bo od razu mi dużo raźniej

.
Kroplówki poszły ładnie, postawiłam sobie krzesło przy klatce, Trusio siedział grzecznie w budce, nie denerwował się nawet jak mu co i rusz prostowałam łapkę. Pewnie też i dlatego, że źle się czuł biedulinek. Wczoraj było marnie, nic nie ruszył, głaskałam te chude żeberka i kręgosłupek i zamartwiałam się na całego. Wchodził kilka razy do kuwety, nadstawiał dupinę ... ale co on może wycisnąć skoro nic nie je ?

.
Dzisiaj trochę poprawił mi się nastrój, gdy zobaczyłam, że w nocy (czy nad ranem) zjadł gotowanego kurczaka, którego mu zostawiłam na kolację, zjadł też kolejną porcję piersi na śniadanko.
Nie są to jakieś oszałamiające ilości, ale coś w brzuniu ma. No i przede wszystkim może coś zjeść, bo tak to nawet nie spojrzał w stronę miski.
Dzisiaj czeka nas wielka peregrynacja po mieście - najpierw na Pojezierską (chcę zrobić test na pp), potem z powrotem do Ewy na wizytę i w końcu do domu. Niestety komunikacją miejską, bo TŻ w pracy, ale damy radę, trasa już opracowana.
Cieszę się też z tego, że chyba wreszcie się poczuł swobodnie u nas. Przez te pierwsze trzy dni był cały spięty, czujny, niepewny. A wczoraj wieczorem już spał tak spokojnie, chyba nabrał ufności. Wie, że jest tu bezpieczny.
Jak pomyślę ile ta kocina przeżyła (wypadek, schronisko, lecznica i operacja, znowu schronisko, na koniec nowe miejsce u nas ...) to skóra mi cierpnie. O jego byłych opiekunach, którzy zgotowali mu taki los staram się nie myśleć. Gdzie oni byli gdy to się stało, dlaczego go nie ratowali, nie zajęli się ? To już nieważne.
Teraz wyciągamy chłopaka za uszy, wszystko będzie dobrze
