Jutro kolejne dwie koteczki pojadą na sterylki (o ile oczywiście zechcą się złapać), ale to tyle dobrych wieści jeśli chodzi o koty z cmentarza...
Dzwoniłam dziś do proboszcza, bo chciałam się umówić na wizytę w sobotę. Podejście księdza w sprawie kotów zmieniło się o 180 stopni. Powiedział, że po co niby chce przyjeżdżać, że on tych kotów nie chce, pilnować ich nie będzie i żebym je sobie zabierała, a jak nie to on zadzwoni do schroniska w Hajnówce i niech oni je odławiają. Jak zaczęłam spokojnie tłumaczyć, że to nie jest takie proste i że schronisko wcale tak chętnie kotów nie weźmie (w ogóle Hajnówka bierze koty? bo jakoś nigdy o tym nie słyszałam), że nam chodzi o to, żeby poprosić odwiedzających, żeby nie truli kotów (zapytałam się co by było gdyby to jakieś dziecko wsadziło rączki do tego domestosa). Powiedziałam o planach sterylek itd. Trochę zmiękł, ale i tak dało się wyczuć ogromną niechęć i złość. Ponoć ludzie mu zarzucili, że to on kazał zniszczyć domki. A inni mają pretensję, że koty się załatwiają miedzy pomnikami... Powiedział też, że ma w najbliższych planach wyciąć ten zagajnik, bo ludzie się skarżą, że liście lecą na pomniki (pozwolę sobie to zostawić bez komentarza

), także być może nasze kotki nie będą miały swojej takiej oazy.
Trzeba rozpocząć jakąś intensywną akcję adopcyjną tych kotów. Pobyt w lecznicy pokazał, że jest w nich potencjał na domowe pieszczochy, więc trzeba jakoś działać. Ania ma zrobić zdjęcia do ogłoszeń (w lecznicy zawsze trochę łatwiej je ustawić i ładnej pozie)
I to tyle. Strasznie się zdołowałam tą rozmową. Myślałam, że proboszcz trochę pomoże, wywiesi chociaż te ogłoszenie na cmentarzu, powie coś w ogłoszeniach po mszy, ale już wiem, że nic z tego
