Mam spóźniony prezent od jakiegoś wrednego mikołaja

.
Coś mnie podkusiło na przejażdżkę po mieście. Jechałam sobie spokojnie boczną uliczką, nagle jakiś facet zaczął machać rękami i zobaczyłam kociaka, który wyprysnął mi spod kół. Ze zdenerwowania dałam gazu zamiast hamulca i mało się nie rozbiłam parkując. Kociak pobiegł i schował się pod samochody. Na ulicy niestety leżał jeden dogorywający, zanim do niego dobiegłam, odszedł

. Nie był to mój samochód, ale to żadna pociecha. Panowie z ochrony poinformowali mnie, że tam dalej leżą dwa kolejne martwe.
No i co było robić.... Razem z panami zaczęliśmy nurkowanie pod samochodami, nie mogąc nigdzie malucha zobaczyć ani usłyszeć. Ja się zaparłam, że nie odejdę bez kota, bo skończy tak jak pozostałe. Panowie podeszli z dużym zrozumieniem, chociaż pod wąsem podśmiewali się z wariatki. Wreszcie któryś kociaka zobaczył i wyciągnął. Już myślałam, że będę ściągać bluzkę i jechać półnaga, ale na szczęście znalazłam w bagażniku papierową torbę po prezencie i jakoś do domu dowiozłam.
Małe jest strasznie małe, brudne i wystraszone. Prycha, warczy i macha łapką. Jeszcze nie zdążyłam obejrzeć, ale wygląda na całego i bez obrażeń. Zaraz wkładam strój ochronny i idę macać, czy trzeba do weta od razu, czy mogę poczekać, aż się trochę uspokoi.
Klątwa jakaś normalnie....