» Pon gru 21, 2009 22:56
Re: BŁAGAM NIECH KTOŚ Z WROCŁAWIA MI POMOŻE
Nie odzywalam sie caly dzien, bo zapierniczalam po wetach, po koty, albo lezalam przy malej i odsypialysmy noc.
Widzę MASĘ ataków na mnie, więc wytłumaczę się i proszę żeby każdy kto miał do mnie jakieś ale przeczytał DOKŁADNIE I 5 RAZY:
Dzień pierwszy: Zachodzę do weterynarza sama, mówię jaka sytuacja, kobieta mówi mi, żeby kot sobie biegał, że go nie ruszać, żeby nie stresować i że mam nie przesadzać i nie panikować z panleukopenią, że minęło AŻ [ta, nacisnęła na to słowo] 3,5 miesiąca od wirusa, więc NA PEWNO [na to też...] go nie ma. Olałam ją. Wet numer dwa: Nie przesadzać, przyjść z kotem i pokazać. Kot owinięty szczelnie w 5 kocy, do samochodu, pod same drzwii. "Kici nic nie jest, spryskam preparatem na odpchlenie, bo widzę jajka pchełek, w domu wypuścić i niech tydzień czasu robi co chce, nie stresować". Wtedy zdziwiło mnie trochę to ich nic-nie-robienie więc napisałam posta, że mam w domu tego kota i co robić. Reakcja dziewczyn "Zabezpiecz jak najszybciej surowicą". Złapałam za telefon. Obdzwoniłam chyba z 7-8 weterynarzy, każdy powiedział DOKŁADNIE to samo: "Dać jej spokój, nie będziemy podawać surowicy bo mamy tylko psią, nie podejmiemy się tego, za duże ryzko wstrząsu, zaszczepić tez nie wolno bo nie odrobaczona, a jesli w domu faktycznie jest wirus to tylko ja dobijemy" [tu przyznam rację, organizm w pierwszych 2 tygodniach od szczepienia jest oslabiony]. I od każdego usłyszałam, że nic nie można zrobić, mogą co najwyżej podać zylexis w ramach immunostymulatora, że mam się czaić na jakiekolwiek objawy i dopiero do nich. Usłuchałam, co innego miałam zrobić, jak kilku powiedziało DOKŁADNIE to samo?
Dzień drugi,trzeci,czwarty: Kotka strasznie radosna, ciągle spała z nami, wcinała jak odkurzacz, mruczała jak motorek, gdy się od niej odeszło na 5 min to już była na klawiaturze/w łazience/w kuchni na stole miziała kanapki. Minęła tak pięknie sobota i połowa niedzieli. Myślę sobie, że jest dobrze, bardzo dobrze. I że może weci mieli rację. Stwierdziłam, że w poniedziałek z samego rana lecę po zylexis jak doradzili.
Dzień piąty: Niedziela popołudnie. Wymiot + mokra qpa [sztuk po jednej]. Szybko do weta. Antybiotyk + zylexis + jakieś witaminy + proszek do rozpuszczania w wodzie i strzykawka do pysia na zagęszczenie qpy. Mała ciągle śpi, ale jest na mnie zła o strzykawki. Noc przespała w łóżku mojej mamy spokojnie, ja leżałam na podłodze obok, z ręka na małej i ciągła kontrola czy jest ok. Sen małej: 100%. Mój: 0.
Dzień szósty [dziś]: Położyłam się spać na godzinę. Wstałam, pomyślałam trzeźwo i zmotywowałam się, żeby olać weterynarzy. Znalazłam aż jedną klinikę, gdzie wet po opieprzeniu mnie i pokazaniu mi, że się wymądrzam i że zrobi to TYLKO NA MOJĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ, chociaż uważa, że to głupie zgodził się na zrobienie surowicy [łał, miał sprzęt] i podanie małej. Gdy zapytałam czy wie ile i w jakich dawkach usłyszałam z takim prychnięciem "Ależ oczywiście, że wiem". Po obdzwonieniu wszystkich znajomych znalazłam kotkę. Skombinowałam transport. Podjeżdzamy po kota. Koleżanka nie raczyła mnie poinformować, że kota nawet nie da się dotknąć i że jak jedzie na szczepienia to cała rodzina pół dnia go łapie. Misja trwała godzinę. Nie powiodła się. Myk za telefon. Jedna kotka zaszczepiona raz, 3 lata temu. Podobnie 5 pozostałych kotów znajomych. Niektóre wcale. Pojechałam do tego weta z samą moją kotką. Podała antybiotyk, wszystkie leki, zbadała małą, obmacała, temperatura 38,5C, ponoć bardzo prawidłowa. Dokładnie wymacała zwierzynkę kilkakrotnie, powiedziała, że mam pojechać do domu, siedzieć przy niej, w razie czego przyjechać drugi raz i że na jutro rano będzie miała kocią surowicę, a jakby coś się zmieniło to zadzwoni. Godzina 19, telefon. "Bardzo mi przykro, ale surowica bylaby dopiero za 3 dni, nie mamy tyle czasu pewnie. Uważam, że ryzyko wstrząsu po podaniu surowicy z krwii kota jest takie samo jak przy podaniu psiej surowicy, jeśli pani tego chce możemy zaryzykować." Wytłumaczyła mi jeszcze, że może być tak, że przywiozę jej 3 koty, Ona sprawdzi krew każdego i okaże się, że żaden nie będzie miał odpowiedniego miana przeciwciał i nie dość, że będę po 60zł za sztukę w plecy, to stracimy czas i zmęczymy tamte koty. Zapytałam tylko z płaczem co robimy.. Powiedziała, że mam przyjechać jutro z rana i podamy tą psią i posiedzimy, poczekamy na możliwy wstrząs, o wszystkim dokładnie uprzedziła.. Słyszałam dyskusję wetów, cała trójka powiedziała to samo co Ona. Zaufałam im.
Na chwilę obecną mała podpija dalej wodę, dostaje do pysia strzykawką przemiksowana marchewkę z kurczaczkiem, albo zgniecioną widelcem karmę z saszetki RC, którą dała mi tamta Pani wetka.. Więcej jest na futerku i podłodze, ale zawsze coś połknęła, podlizała... Dziś czeka mnie kolejna nieprzespana noc.
I naprawdę, PROSZĘ nie miejcie do mnie pretensji, wyobraźcie sobie, że NIE MACIE ZIELONEGO POJĘCIA, że weci moga być do dupy. Niech każda z Was wyobrazi sobie, że nie leczyła nigdy kota z pp, że byłyście u weterynarzy [wielu], każdy powiedział Wam to samo, logujecie się na kocie forum [gdzie są dziewczyny BARDZO doświadczone, ale żadna nie jest wetem...] i mówią coś kompletnie odwrotnego. Co wtedy robicie? Nie wierzę, że nie dokładnie to samo co ja. Jestem tylko człowiekiem, po prostu cały czas złudnie wierzyłam, że Oni są tacy świetni, w końcu to lekarze, tacy jak od ludzi, ale od naszych pupilów.
To by było na tyle. Postanowiłam się wytłumaczyć, bo łatwo jest komus powiedziec na odleglosc, że nie robi nic. A ja nie sypiam cale noce, obdzwaniam kazdego weterynarza, notuje jego zdanie, jezdze co chwila do innego i po prostu slucham ich, w koncu to lekarze.
Życzcie mi powodzenia. W końcu jestem głupia i "nie dałam kotu żadnej szansy na przezycie", tylko dlatego, że nie mam doświadczenia i słucham się lekarzy.
Idę dalej leżeć i doglądać małej, muszę jeszcze podać jej lek na qpki i zagniecioną karmę. Dobranoc
