Dzisiejszy poranek uświadomił mi po raz kolejny, że mam więcej szczęścia niż rozumu.
Dostałam od koleżanki kosz śliwek na przetwory. Tuż przed wyjazdem, więc tylko wywaliłam pestki, umyłam i wrzuciłam paczki do zamrażarki. Ale przedwczoraj lodówka razem z zamrażarką odmówiły współpracy. W jednej zrobiło się +18, a w drugiej +3. Śliwki zaczęły się rozmrażać same z siebie.
I co robić, trzeba było wrzucić do garów i gotować. Gdyby w domu była jakaś żelatyna czy inne żelfixy, słoiki itp. skarby - zrobiłabym dżemy. A tak, to nastawiłam na malutkim gazie i mieszałam, mieszałam, z myślą, że w piątek/sobotę dokończę i będą powidła.
I poszłam sobie z kuchni, zajmować się domem i zwierzakami. A potem poszłam spać.
Rano okazało się, że w kuchni nie jest tak sino, jak przy gotowaniu boczku wędzonego (czego ASK@ świadkiem

), ale dobrze rano wcześnie wstać.
Powideł jest niewiele, biorąc pod uwagę wielki kosz śliwek.
Garnek ma za to drugie, bardzo, bardzo grube dno. No, w sumie dobrze, że był porządny i przetrzymał całą noc. Swoją ostatnią noc w moim domu.
Jednak nie powinnam zbliżać się do kuchni i garów.
