Moje relacje z karmicielami bywaly rozmaite - dlatego pod niebiosa wychwalam tych 'dobrych' - którzy współpracują, pozwalają kastrować.
Janosia, nie jestem prawnikiem, popraw mnie, jeżeli się mylę,

ale z tego, co słyszałam o statusie kotów wolnobytujacych - są one (formalnie) własnością gminy, na terenie której bytują. Tu w Wawie, w niektórych innych miastach gmina np. finansuje karmę, sterylizacje.
Sterylizaje i kastracje, jako humanitarna metoda ograniczania populacji kotów wolnobytujących, są zgodne z polityką gminy.
Jeżeli karmiciel nie posiada książeczki zdrowia kota wolnożyjacego, kot nie jest regularnie szczepiony, nie jest 'jego własnością"
Jeżeli karmiciel nie pozwala na kastrację, działa niezgodnie z 'polityką gminy'
Tyle teoria.
Praktyka niestety bywa różna.
Karmicielki mają bardzo silne poczucie, że to 'ich koty'. Staram się to rozumieć. One przecież karmią, regularnie, niezależnie od pogody, samopoczucia, dołków finansowych, z dużym poswieceniem (często to osoby starsze, zyjące ze skromnych emerytur).
Dlatego ważna jest dyplomacja, wzajemne zrozumienie.
Czasem jednak nie mogę zrozumieć, i krew mnie zalewa.
Często bywa, że kastratorom najmocniej przeszkadzają osoby, które kotami zajmują się sporadycznie, z doskoku...
Np. działkowicze, karmiący koty w sezonie - po czym wyjeżdzający, zimą bezdusznie pozostawiajacy zwierzaki na pastwę głodu.
Nie pozwolą kastrować, bo małe, przychodzące na świat kocięta to 'atrakcja działek' .
Przeszkadzają, otwarcie sabotują działania kastratorów.
Cóż, że nie mają pomysłu, co z nimi zrobić, przed zimą?
Selekcja naturalna, ostra zima i brak karmienia załatwiają problem.
A wiosną rodzą sie kolejne maluchy...
Niestety, to przykład, z którym miałam do czynienia.
Za chwilę wrzucę zdjęcia.
