» Pon sie 07, 2006 9:11
Uff, spałam chyba ze dwie godziny, bo i emocje nie pozwalały zasnąć, i co chwila zaglądałam do Twistuni, aby zobaczyć czy coś się nie dzieje. A jak już zasypiałam, to Irysek, urzędujący jeszcze nocnie w łazience, postawiła mnie na równe nogi, skacząc na transporterek z Twiss i zrzucając z niego przykrycie.
Ale wracając do historii złapania Twistuni… Klatkę nastawiliśmy w sobotni wieczór. I mieliśmy jechać sprawdzić ją w niedzielne popołudnie. Ale tak od godz. 12 TZ zaczął kręcić się po chałupie, twierdząc że czuje, że dzisiaj coś się złapało. Ok. 14 nie wytrzymał i ruszył na działki. Znajomi, którzy mieli przyjechać o godz. 15 zostali przekierowani, aby najpierw zajechali tam po niego a dopiero potem do nas do domu. Co zresztą okazało się najlepszym na świecie pomysłem.
Jakieś pół godziny po wyjściu TZ-a na równe nogi postawił mnie dzwonek komórki: „Przyjeżdżaj, Twistunia jest w klatce!”. Z wrażenia ręce zaczęły mi się trząść, nerwowo wrzucałam do plecaka grube rękawice, młotek, sieć, itp. Bezceremonialnie wyprosiłam Iryska z zajmowanego przez nią transporterka. Zadzwoniłam po taksówkę i za ostatnie 10 zł dojechałam na miejsce.
Twiss przeraźliwie mokra i utaplana w błocie siedziała w klatce. Przy nas była już spokojna, ale wygląda, że wcześniej stoczyła niezłą walkę: pojemniczek z wodą rozwalony w drobiazgi, pręty w klatce powyginane.
Poczekaliśmy na umówionych znajomych. Koteczkę bez większych problemów udało się przełożyć do transporterka. Wsiedliśmy do samochodu znajomych i pojechaliśmy do najbliższej, czynnej lecznicy.
Myślę, że weta przed szokiem uchronił jedynie wrodzony stoicyzm. Nagle wpadła mu do lecznicy czwórka niemożliwie podnieconych ludzi, gadających jedno przez drugie i wymachujących transporterem z kotem ze słoikiem na głowie w środku. Po wysłuchaniu historii Twistuni, bardzo spokojnie zabrał się do otwierania transporterka. Uwolniona Twiss oczywiście nie czekała na dalsze działania, ale śmignęła przed siebie, po drodze tratując moje plecy. Zaczęło się więc namawianie jej (za pomocą koca), aby dała sobie zrobić zastrzyk z ‘głupim jasiem’. W końcu udało się. Śpiącą panienkę wet położył na stole i nareszcie uwolnił ze szklanego kołnierza. Poprosiłam, aby przy okazji ja przebadał. Ocenił jej stan ogólny na dobry. Koteczka raczej nie jest w ciąży, a jeżeli – to w bardzo wczesnej. Nie karmi, co było dla mnie szczególnie ważne, bo cały czas przed oczami miałam wizję malutkich kociąt bez matki.
Śpiącą Twistunię przewieźliśmy do domu. Wyjęliśmy ją z transporterka i staraliśmy się zetrzeć z niej błoto, równocześnie susząc mokre futerko i wycieraniem rozgrzewając zmarznięte ciałko. Na spód wymytego transporterka włożyłam jakieś ciepłe, wełniane szmaty, na nich ułożyłam Twist i przykryłam ręcznikiem. Nadal śpiąca koteczka wylądowała w ciepłej łazience. Żeby zapewnić jej spokój i ciszę na transporterek zarzuciłam jakieś dodatkowe okrycie.