Szukam domu tymczasowego dla Guni i historie z happy endem

Kocie pogawędki

Moderatorzy: Estraven, Moderatorzy

Post » Pt mar 31, 2006 23:04

I w górę!

jolabuk5

 
Posty: 69753
Od: Nie paź 16, 2005 14:56
Lokalizacja: Łódź

Post » Pon kwi 03, 2006 20:40

I jeszcze raz w górę!

jolabuk5

 
Posty: 69753
Od: Nie paź 16, 2005 14:56
Lokalizacja: Łódź

Post » Pon kwi 03, 2006 20:59

Jolu! Udalo sie cos zalatwic w Wyborczej? Bylo ogloszenie, byl odzew? Daj znac!

I tylko prosze, nie pisz o adopcji Guni tak zrezygnowanym tonem... Przeciez tak nie mozna - jesli Ty watpisz, to jak mozna wymagac od innych zeby uwierzyli...? Sprobuj otoczyc te sprawe dobrymi, pelnymi nadziei fluidami...

Wiesz, tak sobie mysle, czy nie masz absolutnie zadnej mozliwosci przygarniecia Guni na "tymczasem"? Wyadoptowanie jej prosto z ulicy bedzie chyba dosyc trudne... Wszystkie lodzkie domki zakocone podobno po sufit, a przeciez to wlasnie Ty znasz Gunie najlepiej, to Ty masz dla niej szeroko otwarte serce... Moze moglabys przygarnac ja ktoras z Twoich kolezanek, nie wiem... Glosno mysle... Wybacz, jesli uznasz moje slowa za nachalne wciskanie sie w Twoje zycie... :oops: Ale naparwde mysle, ze nikt nie pokocha Guni tak jak ty, nikt nie otoczy jej w domku tymczasowym taka opieka jaka moglabys dac jej przed adopcja Ty... :roll:

Mysle o Was czesto i jest mi przykro, ze do tej pory w sparwie Guni niewiele sie zadzialo... Ale wierze, ze kiedy ton rezygancji w Twoich postach, zmieni sie na ton walki i wiary, to zly los sie odwroci! Tak bedzie! :ok:

MartaK

 
Posty: 2327
Od: Sob mar 18, 2006 22:02
Lokalizacja: Łódź / Poznań

Post » Śro kwi 05, 2006 9:06

Marto, napisałam Ci pw

jolabuk5

 
Posty: 69753
Od: Nie paź 16, 2005 14:56
Lokalizacja: Łódź

Post » Śro kwi 05, 2006 17:46

Żeby zachęcić do zaglądania tu, postanowiłam pisać w tym wątku o kocich historiach ze szczęśliwym zakończeniem. Na początek historia kotów laboratoryjnych.

Pewnego wiosennego dnia w szpitalnym laboratorium zepsuła się drukarka. Zepsuła – bo nie przesuwał się w niej papier. Jak się miał przesuwać, skoro w pudełku z papierem uwiła sobie gniazdko dzika kotka z trzema kociakami! :) .Kierownictwo zarządziło wyniesienie kotów pod podjazd, do szpitalnego ogrodu, w którym przebywały szpitalne „koty wolnożyjące”. Niestety, następnego dnia kotków pod podjazdem nie było. Jakiś bydlak wyrzucił je do kanału!!! :evil: Na szczęście udało się kociaki szybko zlokalizować i uratować. Teraz już nie wypadało kotków odesłać i pozostało przechować je w laboratorium do momentu, gdy będą się nadawały do adopcji. Na szczęście kotka nie porzuciła maluchów, więc wystarczyło gromadkę trochę dokarmiać, zapewnić spokój i oczywiście – sprzątać. Jednak laboratorium nie jest bezpiecznym miejscem dla kociaków, zaczęło się więc gorączkowe poszukiwanie chętnych do adopcji.

Jako „nowa” w laboratorium byłam naturalnym kandydatem na zakocenie – ale się broniłam. Zawsze miałam psy (przybłędy, które tato przynosił z ulicy), a teraz byłam sama z mamą i nie planowałyśmy zwierząt w domu. Mamę przerażało stworzenie, które „wszędzie wejdzie” i łazi po stole, ja bałam się, że kotek poniszczy moje płyty, fotografie, wycinki prasowe (sporo tego pałęta się po mieszkaniu, bo jestem fanem muzyki klasycznej i Placida Domingo). Ale jak tu odmówić? Zresztą kotki były rozkoszne i choć rozum mówił nie, serce pikało „tak, tak, tak!”. W końcu podjęłyśmy decyzję – bierzemy. Które? Kota czy kotkę? Czarne czy bure, pręgowane? Powiedziałam krótko – Najspokojniejsze. I tak stałam się szczęśliwą opiekunką maleńkiej Pusi. Pozostałe dwa kocurki też szczęśliwie znalazły domy i dobrze im się powodzi. Jednego adoptowała moja obecna „partnerka od karmienia kotów” – Dorota i to był pierwszy z jej obecnie pięciu kotów. Drugi (jedyny czarny) okazał się największą przylepą pod słońcem. W odróżnieniu od swego pręgowanego, trzymającego się na dystans od ludzi rodzeństwa, czarny najchętniej spędza czas na ramionach swej opiekunki, przewieszony niczym kołnierz - główka zwisa z jednej strony głowy, a tylne łapki i ogon – z drugiej.

Niestety, nikt wtedy nie pomyślał, że należy natychmiast złapać i wysterylizować matkę. Sprawa sterylizacji kociego stada „ruszyła” dopiero kilka lat później – ale to już zupełnie inna historia, o której kiedyś napiszę.
Ostatnio edytowano Śro kwi 05, 2006 17:57 przez jolabuk5, łącznie edytowano 2 razy

jolabuk5

 
Posty: 69753
Od: Nie paź 16, 2005 14:56
Lokalizacja: Łódź

Post » Śro kwi 05, 2006 17:49 Szukam domu tymczasowego dla Guni i historie z happy endem

Przepraszam, coś mi się źle wpisało. W temacie postu dodałam "historie z happy endem", ale to niestety nie dotyczy Guni. Jej historia nadal czeka na swoje zakończenie. Może będzie szczęśliwe?

jolabuk5

 
Posty: 69753
Od: Nie paź 16, 2005 14:56
Lokalizacja: Łódź

Post » Śro kwi 05, 2006 22:59

:) ladna historia tych kotow, a co do stadka to widzialam je na wlase oczy (co prawda wieki temu :oops: , ale koty sa wyjatkowe i ich opiekunki rowniez)
Obrazek

magicmada

Avatar użytkownika
 
Posty: 14568
Od: Śro paź 05, 2005 19:10
Lokalizacja: moose county

Post » Czw kwi 06, 2006 17:20

Dzięki, Magicmada, w imieniu kotów i opiekunek, chociaż te ostatnie niczym szczególnym się nie wyrózniają :wink:

jolabuk5

 
Posty: 69753
Od: Nie paź 16, 2005 14:56
Lokalizacja: Łódź

Post » Czw kwi 06, 2006 17:51

jolabuk5 pisze:Dzięki, Magicmada, w imieniu kotów i opiekunek, chociaż te ostatnie niczym szczególnym się nie wyrózniają :wink:


ale farmazon! :twisted:
Jolu, jesteście cudowne, zazdroszczę Wam siły w tym co robicie.

Historia Guni bardzo mnie poruszyła, na moje niesczęście nie mam prawie żadnych znajomych lubiących Koty:( Gorąco trzymam kciuki za znalezienie domku. Jakoś tak dziwnie blisko i serdecznie kojarzy mi sie Gunia..
Całuję
Obrazek

anafly

 
Posty: 258
Od: Śro lip 21, 2004 18:06

Post » Czw kwi 06, 2006 21:38 Re: Szukam domu tymczasowego dla Guni i historie z happy end

jolabuk5 pisze:Kilka lat temu, kiedy zaczynałam dokarmiać koty w pracy, do grona kotów dołączyła śliczna, młoda koteczka, srebrno-szaro-biała. ....

... I po tej sterylizacji Gunia na zawsze straciła do nas zaufanie.
Już nie dawała się brać na ręce, może rana długo ją bolała, a potem odwykła. Kontenerek tak ją przerażał, że kiedy wreszcie miała w nim pojechać do wymarzonego domku, za nic nie chciała dać się do niego wsadzić....

...Niestety, z powodu Guninych "złych humorów" nie mam odwagi dać jej do zwykłej adopcji (czasem trafiają się chętni, ale każdy chce kota - przytulankę, nawet jeśli to kot dorosły). Mam wrażenie, że gdybym już przed laty znała to Forum, Guni los potoczyłby się inaczej. Jednak postanowiłam napisać o niej teraz - może ktoś podejmie wyzwanie i spróbuje ją przygarnąć? Myślę, ze w domowych warunkach Gunia mogłaby znowu stać się tą przytulastą, uroczą koteczką, którą była, gdy do nas trafiła. Pewnie odzyskałaby zaufanie i pewność siebie. Czy ktoś da jej szansę?


Po co chcecie ja teraz, po kilku latach, uszczesliwiac na sile i czy napewno bedzie szczesliwa, czy to Wasze sa takie poprostu odczucia?
Ze zdjec nie widac aby zle czula sie w stadzie. Gdyby tak bylo napewno nie jadla by w ogole posrod innych kotow a poza tym koty by ja z tego stada wyeliminowaly, przepedzily.
Marzec; Ogólnopolski Miesiąc Sterylizacji Zwierząt,niższe ceny zabiegów

ARKA

 
Posty: 4415
Od: Sob lut 16, 2002 21:27
Lokalizacja: Janinów k/Grodziska Mazowieckiego

Post » Pt kwi 07, 2006 8:36

Nie wiem, czy ją uszczęśliwiłybyśmy na siłę, a samej zainteresowanej spytać nie mogę :wink:
Może więc przy okazji opowiem historię trikolorki zwanej Rudą.
Ruda była w stadzie od początku, od kiedy zaczęłam dokarmianie. Najbardziej oswojona, chętnie podchodziła, dawała się głaskać. Zanim została wysterylizowana, starałam się podawać jej Proverę. ale przy tej ilości kotek trudno było upilnować i 2 razy urodziła małe - pierwsze udało się wyadoptować, drugie pewnego dnia zniknęły i nigdy nie udało nam się ustalić, co się stało. :cry:
Kiedy w stadzie pojawiła się Gunia, z determinacją domagająca się naszej uwagi i miziania, Ruda zeszła jakby trochę na drugi plan. Niedługo po sterylizacji znalazł się domek dla Guni, jednak ona stanowczo odmówiła wejścia do kontenerka - uciekła, pozostawiając ślady protestu na naszych rękach. Za to Ruda sama wpakowała się do pojemnika i wybrała swój los.
Adoptowała Rudą wspaniała dziewczyna, studentka weterynarii, Ania. Ruda - zwana teraz Basią - zamieszkała pod Łodzią, w willi z ogrodem, w towarzystwie psa i drugiego kota. Ale początkowo nie było mowy o żadnym "towarzystwie" - Basia była przerażona i prawie nie wychodziła zza szafy. Zdobycie jej zaufania i ponowne "udomowienie" zajęło Ani kilka miesięcy, w czasie których parę razy rozważałyśmy wspólnie, czy Rudej Basi nie należy odwieźć z powrotem do szpitalnego stada. Na szczęście Ania zawzięła się - i wygrała. Przełomem okazało się wypuszczenie kotki na taras. Od początku Basia dawała sygnały, że chce wychodzić, ale Ania się bała - ucieknie, zeskoczy, zrobi sobie krzywdę. A Basia zaciekle wspinała się w nocy po firankach do uchylonego lufcika (oczywiście z firanek wiele nie zostało po tych eskapadach). W końcu postanowiłyśmy wspólnie, że trzeba zaryzykować - i Basia dostała pozwolenie wyścia na taras. Wbrew obawom Ani kotka wcale nie próbowała z niego zeskoczyć czy uciec (chyba dobrze wiedziała, że drugiego takiego domu nie znajdzie! :) ) - po prostu ułożyła się w słońcu i szczęsliwa usnęła.
Dziś Basia jest kochaną, domową kotką, śpi z Anią lub jej mamą, tylko taty trochę unika - pozostałość po pobycie w szpitalnym ogrodzie, gdzie kręci się wielu mężczyzn, nie zawsze dobrze odnoszących się do zwierząt , w rezultacie czego większość naszych kotów wyraźnie preferuje kobiety.
Czy można porównywać los, który czekałby Rudą w stadzie, z luksusem, jaki ma teraz? A mogłoby się wydawać, że ona już zdziczała, już nie nadaje się do adopcji. Myślę, że z Gunią jest podobnie.

jolabuk5

 
Posty: 69753
Od: Nie paź 16, 2005 14:56
Lokalizacja: Łódź

Post » Nie kwi 09, 2006 15:34

Dawno nikt do Guni nie zaglądał, więc może czas na kolejną kocią historię z happy endem:
Tym razem o Malutkim, jednym z moich kotów przydomowych. Kotka z małymi wprowadziła się do piwnicy w naszym domu wkrótce po tym, jak adoptowałam Pusię. Zaczęło się od dokarmiania i niestety sporo czasu upłynęło, zanim dowiedziałam się jak zadziałać, żeby kotka co parę miesięcy nie chodziła w kolejnej ciąży :? . Szybko powstał problem schronienia dla kotów, bo zostały wyeksmitowane z piwnicy - na szczęście syn jednej z sąsiadek wybudował im "domek", zamurowując wnękę pod werandą. Nie było to tak wygodne jak piwnica, ale koty zakceptowały nową kryjówkę. Oprócz matki wprowadziły się tam Zaprzyjaźniony (uroczy kocurek, niestety, zginął pod samochodem), Skarpeta (też kocurek, w pewnym momencie zniknął i nie udało się ustalić jego losów) oraz dwa młode kocurki - Szaruś i Malutkie (najmłodszy, z ostatniego miotu, który pojawił się zanim zaczęłam podawać proverę).
Szaruś i Malutki bardzo się przyjaźniły (w Kocich sprawach było kiedyś zdjęcie, które zatytułowałam "Braterskie powitanie" - widać na nim, jak kotki ocierają się o siebie :) ). Jak bardzo - przekonałam się, gdy Malutki zachorował. Dłuższy czas nie wiedziałam, co mu jest (nie miałam żadnego doświadczenia w kocich chorobach :( ), obserwowałam tylko, że tracił apetyt. Wreszcie zaczęło być z nim naprawdę źle, wtedy dopiero obie z mamą zdecydowałysmy się złapać go i zabrać do weta. Malutkie już nawet nie miało siły uciekać! Bez protestu dało się wsadzić do kontenerka. I wtedy rozległ się krzyk rozpaczy... Nie, to nie Malutki płakał - to Szaruś, na widok znikającego Malutkiego podniósł taki lament, że sąsiedzi wyglądali z okien, myśląc, że dziecko płacze.
Wizyty u weta okazały się zbawienne - Malutki wyszadł obronną ręką z zapalenia płuc. Ale słabsza odporność pozostała i w następnym roku znów miałam z nim kłopoty.
Było to w Wigilię, tuż po śmierci mamy (zmarła przed świętami) - Malutkie pokazało się przy karmieniu, ale nie jadło, wyraźnie nie mogło - krztusiło się. W pierwszej chwili pomyślałam z gniewem, że ktoś wyrzucił resztki ryby i Małemu ość utkwiła w gardle :evil: . Zaczęłam go łapać, ale Małe było już całkiem duże i nie chciało dać się wziąć na ręce, nie mówiąc o wsadzeniu do kontenerka. Zabawa w kotka i myszkę z chorym kotem zabrała mi całe święta i dopiero dzień po nich odniosłam sukces. Zataszczyłam kota do weta - a tam okazało się, że nie żadna ość, tylko znów zapalenie płuc. Antybiotyki pomogły i Małe żyje do dziś. Co prawda po roku ponownie zaszła konieczność łapania go, ale o tym już w następnym odcinku.

jolabuk5

 
Posty: 69753
Od: Nie paź 16, 2005 14:56
Lokalizacja: Łódź

Post » Sob kwi 15, 2006 17:28

Chyba czas na dalszy ciąg historii Malutkiego. Poprzednio pisałam, jak przez 2 lata z rzędu wyciągałam go z zapalenia płuc. Nadeszła kolejna jesień, byłam czujna, przy pierwszych objawach przeziębienia dawałam antybiotyk i udało się - Malutki nie zachorował. To znaczy - nie zachorował na zapalenie płuc, za to pojawiły się jakieś dziwne zmiany na szyi. Nie miałam pojęcia, co to i postanowiłam po raz kolejny zabrać kotka do weta. Ale Malutkie było juz dorosłe, w dodatku zmiany skórne nie osłabiły jego żywotności, więc próby wsadzenia go do kontenerka spełzły na niczym. Koleżanka zaproponowała podanie kotu czegoś lekko usypiającego (pod kontrolą weta, czyli jej koleżanki). Malutkie przepisaną tabletkę połknęło, ale zamiast usnąć, wlazło na dach jednopiętrowego budyneczku, przylegającego do pobliskiego banku. Kotki włażą tam po pochyłym drzewie i mają wspaniały azyl. Niestety, dla nas wdrapanie się po owym drzewie było wykluczone, pozostała droga przez bank. Mimo niedzieli strażnik (znający mnie z widzenia jako lokatorkę domu) zgodził się otworzyć okienko i koleżanka oraz jej tz wyleźli na dach. Oboje w rękawiczkach, a pod nimi - bankowy skarbiec! Dobrze że nikt tego nie widział, bo dla niewtajemniczonych ta wizyta na dachu mogła wyglądać dość podejrzanie.
Co gorsza, okazała się bezowocna, gdyż Malutkie trzymało się w bezpiecznej odległości, a w końcu zlazło z dachu. Umierałam ze strachu, że spadnie i sobie krzywdę zrobi, ale mimo lekko chwiejnego chodu kotek poruszał się sprawnie. Próbowałam go złapać - nawet dał się podejść podczas jedzenia, ale gdy zobaczył tz-a koleżanki, zbliżającego się z kontenerkiem zaprotestował tak ostro, że blizny po jego pazurach mam do dziś.
Uznałyśmy, że chyba dawka była za mała, ale nie dane nam było upewnić się o tym, bo wszelkie następne próby podania tabletki okazały się bezowocne. Malutkie natychmiast wyczuwało ją w każdym rodzaju karmy. Na szczęście "po drodze" zastosowałam Stronghold i zmiany na skórze zaczęły się szybko cofać. Malutkie wygrało - wizyta u weta (choć zawsze wskazana) nie była już konieczna. Szyja zarosła świeżym futerkiem i tak już zostało.

jolabuk5

 
Posty: 69753
Od: Nie paź 16, 2005 14:56
Lokalizacja: Łódź

[poprzednia]



Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Google [Bot], Savilala, smoki1960 i 76 gości