Dawno nikt do Guni nie zaglądał, więc może czas na kolejną kocią historię z happy endem:
Tym razem o Malutkim, jednym z moich kotów przydomowych. Kotka z małymi wprowadziła się do piwnicy w naszym domu wkrótce po tym, jak adoptowałam Pusię. Zaczęło się od dokarmiania i niestety sporo czasu upłynęło, zanim dowiedziałam się jak zadziałać, żeby kotka co parę miesięcy nie chodziła w kolejnej ciąży

. Szybko powstał problem schronienia dla kotów, bo zostały wyeksmitowane z piwnicy - na szczęście syn jednej z sąsiadek wybudował im "domek", zamurowując wnękę pod werandą. Nie było to tak wygodne jak piwnica, ale koty zakceptowały nową kryjówkę. Oprócz matki wprowadziły się tam Zaprzyjaźniony (uroczy kocurek, niestety, zginął pod samochodem), Skarpeta (też kocurek, w pewnym momencie zniknął i nie udało się ustalić jego losów) oraz dwa młode kocurki - Szaruś i Malutkie (najmłodszy, z ostatniego miotu, który pojawił się zanim zaczęłam podawać proverę).
Szaruś i Malutki bardzo się przyjaźniły (w Kocich sprawach było kiedyś zdjęcie, które zatytułowałam "Braterskie powitanie" - widać na nim, jak kotki ocierają się o siebie

). Jak bardzo - przekonałam się, gdy Malutki zachorował. Dłuższy czas nie wiedziałam, co mu jest (nie miałam żadnego doświadczenia w kocich chorobach

), obserwowałam tylko, że tracił apetyt. Wreszcie zaczęło być z nim naprawdę źle, wtedy dopiero obie z mamą zdecydowałysmy się złapać go i zabrać do weta. Malutkie już nawet nie miało siły uciekać! Bez protestu dało się wsadzić do kontenerka. I wtedy rozległ się krzyk rozpaczy... Nie, to nie Malutki płakał - to Szaruś, na widok znikającego Malutkiego podniósł taki lament, że sąsiedzi wyglądali z okien, myśląc, że dziecko płacze.
Wizyty u weta okazały się zbawienne - Malutki wyszadł obronną ręką z zapalenia płuc. Ale słabsza odporność pozostała i w następnym roku znów miałam z nim kłopoty.
Było to w Wigilię, tuż po śmierci mamy (zmarła przed świętami) - Malutkie pokazało się przy karmieniu, ale nie jadło, wyraźnie nie mogło - krztusiło się. W pierwszej chwili pomyślałam z gniewem, że ktoś wyrzucił resztki ryby i Małemu ość utkwiła w gardle

. Zaczęłam go łapać, ale Małe było już całkiem duże i nie chciało dać się wziąć na ręce, nie mówiąc o wsadzeniu do kontenerka. Zabawa w kotka i myszkę z chorym kotem zabrała mi całe święta i dopiero dzień po nich odniosłam sukces. Zataszczyłam kota do weta - a tam okazało się, że nie żadna ość, tylko znów zapalenie płuc. Antybiotyki pomogły i Małe żyje do dziś. Co prawda po roku ponownie zaszła konieczność łapania go, ale o tym już w następnym odcinku.