ita79 pisze:FuterNiemyty - no nieźle, to teraz i wyprowadzanie psów jest be? Na każdym spacerze należy je wpakować do auta i wieźć na wieś, albo trzymać bezwzględnie na podwórku

? Dobra jesteś, żyć musisz w jakimś swoim świecie alternatywnym
(...)
Urywek spaceru w towarzystwie kota - nie jest wyznacznikiem moich spacerów z psami
Skończyły się argumenty merytoryczne, zaczęły się ad personam?
Ekstrapolujesz, jak zachowują się koty jako gatunek na podstawie swoich doświadczeń, wypowiadasz się na temat miejsca zamieszkania osób, których osobiście nie znasz i najprawdopodobniej nigdy w okolicy ich domów nie byłaś, a obruszasz się, gdy ktoś wyciąga wnioski z filmiku, który sama wstawiłaś, a więc robi coś podobnego do Ciebie? Hipokryzja.
Nie, większość miejsc w Warszawie obecnie nie nadaje się do chodzenia z kotami, a tym bardziej do wypuszczania kotów luzem. Trzydzieści lat temu do jakiegoś stopnia tak, ale teraz prawie takich przestrzeni nie ma. Na Twoim filmiku jest dobrych kilka minut braku ruchu samochodowego. Mówisz, że to środek nocy. Czyli która godzina? Północ? Pierwsza? I czy to droga boczna, osiedlowa czy jedna z głównych? Bo taki widok w Warszawie można zobaczyć na drogach bocznych mniej więcej od 2:30 do 3:30 w nocy. To wąskie okno. Wcześniej ludzie jeszcze wracają do domów, później ludzie już ruszają do pracy. I nie ma mowy, aby działo się to przy większej ulicy, musi być mała, boczna. Taka jest teraz Warszawa.
(Na marginesie: Twój kot zamierzał przelecieć przez drogę. Zatrzymała go kałuża, a nie Twoje kicianie
)Co do chodzenia z psem na spacery w razie niebezpieczeństwa. W mojej okolicy przestrzeni do spacerowania jest niewiele. Jeśli chcę korzystać z istniejących dróg, to moje opcje są bardzo skromne. Bodajże dwa lata temu pod koniec mojej trasy spacerowej na piesę (idącą na smyczy) rzucił się pies, który wyleciał z otwartej bramy. Kobieta przed chwilą wjechała przez nią autem, nikt nie zamknął, wilczurowate uznało, że cały teren wszędzie, gdzie okiem spojrzy, jest jego i wystartowało do nas, chociaż byłyśmy po drugiej stronie drogi. Piesa na szczęście poważnie nie ucierpiała, więc pominę resztę zdarzenia (powiem jedynie, że jakiś czas później wilczurowate zniknęło. Czy oddane komuś, czy uśpione, nie wiem), natomiast przejdę do wniosków: jasnym było dla mnie, że tam chodzić przynajmniej przez jakiś czas nie możemy. Droga publiczna, więc powinnam móc. Ale skoro właściciele nieodpowiedzialni, to nie będę narażać mojego psa tylko dlatego, "że mam prawo". Zatem odpowiedzialnie zawracałam przed zbliżeniem się do tego domu. To należało do mnie. Mimo iż jeszcze bardziej ograniczyło to moje możliwości spacerowe.
Odpowiadając na Twoje pytanie z innego posta:
ita79 pisze: Czy z takiego powodu właściciele psów przestają po incydencie wyprowadzać swoje zwierzęta?
Właściciele po takim incydencie w miarę możliwości zmieniają swoje trasy spacerów, aby nie spotykać zwierząt niezrównoważonych/agresywnych/nie nauczonych, o których wiedzą, że mieszkają w danym miejscu. Gdyby okolica składała się tylko z takich zwierząt, i żadne służby nic by z tym nie zrobiły, to właściciele spokojnych psów zapewne przestaliby wychodzić ze swoimi podopiecznymi na spacery - przynajmniej w danym miejscu i albo zanosili w ramionach swoje futra na bezpieczną odległość, albo nauczyli załatwiania się na podkłady, do czasu zmiany miejsca zamieszkania/znalezienia nowego domu swojemu pupilowi (cały czas zakładamy, że z agresywnymi zwierzętami w okolicy NIC się zrobić nie da).
ita79 pisze:On też jak widział ,że z psami idę na spacer to ze dwa razy dołączył do nas i szedł przy nodze . Innym ludziom ufał tylko jak tu trafił, później przestał- bo dzieciarnia zbyt chętnie chciały go głaskać.
Też takie dwa koty miałam w swojej okolicy. Pierwszy, jak się zorientował, skąd nadchodzę i gdzie na stałe daję mu jeść, to obrał sobie ten teren za swój, przebywał na nim większość czasu i polował, czekając na moje przyjście. I był to straszny problem, jak chciałam iść z piesą, bo szedł z nami asfaltem, często środkiem. Byłam przerażona. Wprawdzie przed autami uciekał, ale jakby w ostatniej chwili, od niechcenia. Te spacery były przyjemne tylko w nocy (w tamtym czasie może około 1:00?) i tylko w drodze powrotnej, bo wiedziałam, że na danym odcinku już nic nie będzie jechało, a przede mną w blasku księżyca kroczył pies i kot. Ulżyło mi, jak zabrałam go do domu a potem zdołałam wyadoptować.
Natomiast historia drugiego z kotów, który towarzyszył na spacerach z piesą, była jak z podręcznika - dramatyczna. Wracałyśmy, byłyśmy już niedaleko domu. W prawej ręce miałam kociaka, którego przed chwilą znalazłam, w lewej smycz z psem, pod nogami kręcił mi się kot, czekając na jedzenie. Po mojej stronie drogi nadjeżdżała kobieta na rowerze. Kot się przestraszył i zamiast zrobić susa głębiej w chaszcze przy drodze, wyleciał na asfalt. W tym momencie z na przeciwka nadjeżdżał samochód. Usłyszałam: "Jezus Maria!" kobiety na rowerze, potem głuchy łomot. Samochód zatrzymał się kawałek dalej, kobieta odjechała, nawet się nie oglądając, a kot kończył się właśnie turlać po asfalcie, kompletnie zszokowany i z pewnością czujący pierwsze ukłucia bólu. Tak właśnie wyglądała historia szczęśliwego kota wolno żyjącego, który radośnie witał mnie przy drodze i lubił przynajmniej część spaceru przejść ze mną i psem
(Zawiozłam do przychodni, potem przejęła go ode mnie fundacja. Dziś kot jest szczęśliwy w nowym domu ze swoim towarzyszem.) To nie był anonimowy kot, którego zdrapałam z drogi i odratowałam. To był kocur, którego znałam, dokarmiałam, którego starałam się wielokrotnie przekonać do zamieszkania bliżej i który - gdyby miał rozum dziesięciolatka, jak wcześniej przez chwilę(?) twierdziłaś - to by samochodów unikał, to by wtulił się w moje nogi na widok strasznej rowerzystki albo przycupnął w wysokiej roślinności. A że bliżej mu było do trzylatka, to ten wspaniały i uroczy kot musiał zderzyć się z maszyną w ramach swojej beztroskiej wolności. Cieszę się jedynie, że stalo się to przy mnie, bo mogłam mu pomóc. Co by było, gdyby wyskoczył pod koła niezauważony? Kierowca zaraz potem odjechał, nie zainteresował się pomocą, a kocurek powlókł się w trawę, ciągnąc za sobą tylne łapy (ten paraliż z czasem minął). Kto by pomógł? Kto by go zawiózł na zastrzyk zapobiegający krwotokowi do mózgu? Kto by uśmierzył ból?! Ja bym go nie znalazła w chaszczach przy drodze, są miejscami tak gęste, że musiałabym je wykosić na długości kilku kilometrów. I dalej nie wiedziałabym, czy w nich leży, czy gdzieś na jakimś polu, czy w rowie. Nie byłabym w stanie mu pomóc.
A cierpienie w oczach tego kota wystarczy mi za wszystkie "szczęśliwe spacery" świata, nie zaryzykowałabym czegoś takiego dobrowolnie. I tak mi cholernie przykro, że nie bierzesz takiej ewentualności pod uwagę, głosząc bardzo kategorycznie swoje poglądy (chociaż w tym momencie nie wiem, czy bardziej mnie to smuci, czy zwyczajnie przeraża).