Mia właśnie rozpoczęła kolejny koncert, ten milszy dla ucha, bo gruchający i wijący.
Kicia smacznie spała, ale po smarowaniu tyłka rozpaliła się bidulka do czerwoności... Biedna, bo jeszcze w tym kołnierzu.
Ta ruja ma ten plus, że udało się z tym kołnierzem i jakoś go znosi. Ja staram się jak mogę ściągać go, kiedy tylko mogę jej pilnować, bo to straszne, jak się nie można podrapać. No i polizać.
Na szczęście umie w nim pić wodę i nawet by jadła, ale oczywiście ściągamy jej do jedzenia, no chyba że sama sobie podgryza suchą.
Dzisiejsza noc była trochę lepsza - najważniejsze, że kicia od wczorajszego popołudnia nie obsikuje łóżek, wanny też nie, tylko chodzi do kuwety.
No ale póki co zachowujemy jeszcze nadzwyczajne środki ostrożności, czyli ceratę.
W nocy dostała jednak szału - chciała się pozbyć kołnierza, szalała, rzucała się, robiła wielki łomot. Zobaczymy, co będzie dzisiaj, jak długo jeszcze to będzie trwać.
A tak poza tym jest tak słodką kociną, szczególnie jak przyjdzie i się przytuli, zamruczy, ułoży słodko do spania... A tu budzik woła, że trzeba wstać.
Dla kuperka kołnierz jest cudowny, ale potrwa to trochę. Nie jest to miejsce, które się goi w dwa dni.
No właśnie to miłe dla ucha gruchanie zmienia się w wycie. Nie spełniliśmy jej oczekiwań

.
A jak to w ogóle jest - czy lepiej takiego kota w rui nie głaskać, żeby nie nakręcać jeszcze bardziej, czy nie ma to znaczenia?
Teraz to o niczym więcej nie marzę, jak móc położyć się do łóżka i po prostu zasnąć, a ja się przejmuję sąsiadami, co oni na to wycie po nocach...