O tym, jak trafiły nasze koty do nas...

Kocie pogawędki

Moderatorzy: Estraven, Moderatorzy

Post » Sob lis 19, 2011 19:35 Re: O tym, jak trafiły nasze koty do nas...

granola pisze:Dwa koty, dwie całkiem różne historie :wink:

Lucyfer
Po śmierci naszego rudaska Tigera długo się z mamą zbierałyśmy na to, żeby wprowadzić do domu kolejnego kota, a jako że wtedy mieszkałyśmy jeszcze z moim ojcem, który był przeciwnikiem kotów - dosyć długo mieszkanie pozostawało niezakocone. Pamiętam jak dziś dzień, kiedy moja koleżanka z klasy powiedziała mi, że jej kotka się okociła, ale tylko jedno kocię przeżyło poród - jak łatwo się domyśleć, był to mój mały fighter. 8) Koleżanka była dość zdesperowana, bo jej ojciec też nie chciał w domu kolejnego kota i kazał jej jak tylko trochę podrośnie natychmiast go oddać. Po długim jęczeniu mój ojciec dał się namówić na kota w domu. Na dzień przed weekendem majowym dostałam telefon, że muszę po niego przyjechać już teraz, jeśli go chcę, bo inaczej jej tata się go pozbędzie :o -wsiedliśmy więc do samochodu, i odebraliśmy stamtąd czarną, puchatą kuleczkę, roboczo nazwaną Misiem. :wink: Jak się okazało, Misiowi do anioła brakowało duuuuużo, już w pierwszym dniu zaklinował się między kanapą i zbił dzbanek, potem przeżył jeszcze kilka całonocnych eskapad na klatkę schodową, gonitw po meblach i namiętnego gryzienia w łydki i tak został Lucyferem. :twisted: W międzyczasie ojciec odszedł, a kot został i tak Lucek stał się jedynym Panem i Władcą na włościach. Jego spokojny żywot jedynaka zakłóciło pewne wydarzenie, z przełomu zimy 2009/2010.

Ryśka
Rysia miała szczęście urodzić się w lato i to chyba jedyna dobra rzecz, jaka ją w życiu spotkała do czasu zamieszkania w domu - jej matka zostawiła miot, jedno z jej rodzeństwa umarło praktycznie w tydzień po tym, jak wyszło z kryjówki, a ona sama z jednym bratem lub siostrą skazani byli na dokarmianie przez panie ze stołówki ze szkoły obok, oraz przez moją mamę, która pracowała niedaleko. Była bardzo nieufna, więc o zabraniu do domu wtedy nie było nawet mowy. Ryśka rosła, mama parę razy broniła ją przed psami i ludzką głupotą i tak pięciomiesięczne kocię dobrnęło początku grudnia. Pamiętacie tamtą zimę? To było wtedy, jak ludzie wylewali wrzątek za okno i zamarzał na miejscu. Całe szczęście, że była tłuściutka i dość długowłosa, ale i tak uważam za cud, że półroczna kotka wytrzymała dwa dni na mrozie -30 stopni :o wtedy dopiero pozwoliła się złapać mojej mamie, która spakowała ją w transporter i zawiozła do domu. Pierwotnie miała być na tymczasie, przez pierwsze 3 dni nie wyszła spod stołu i mama chciała, żeby jedynie przeczekała zimę, ale coś w niej drgnęło i powoli zaczęła się oswajać. Została do dziś, chociaż trochę wylękniona, to nie mniej słodka, bardzo grzeczna i rozmowna :)

Epilog
Lucek do dziś nie może przeżyć, że nie jest już sam w domu i często się na nas obraża, ostentacyjnie odchodząc z miejsca spoczynku, ale na szczęście na krótko 8) za to może się bawić z innym kotem, co sprawiło, że szaleje razem z nią, nie nudzi się, nie gryzie w łydki, a w nocy śpi :1luvu: harmonia jest zachowana :)

(To, że oba są ciachnięte jest oczywiste, więc o tym nie wspomniałam :P )

masz jakies fotki Lucyfera 8) i Ryśki?
Mały kociak szuka lokum na parę dni.

kotx2

 
Posty: 18414
Od: Wto sty 25, 2011 16:23
Lokalizacja: Zabrze

Post » Pon lis 28, 2011 0:08 Re: O tym, jak trafiły nasze koty do nas...

Cześć, jestem Zuzia. Mieszkam u Milki juz chyba 7 lat. Nie pamietam mojej mamy. Pamiętam za to zimę. Taką mroźna, dużo śniegu i bezdomnych, zmarzniętych zwierzaków. Ja wśród nich. Było niebezpiecznie, miałam niewiele ponad miesiąc a z każdej strony czyhały na mnie psy. Któregoś dnia zobaczyła mnie mała dziewczynka. Dzieci nie mają wyczucia, więc uciekłam pod samochód. Mimo późnej pory wszędzie świeciły się kolorowe światełka. Teraz wiem, to było tuż przed Wigilią. Ta mała weszła na klatkę schodowa, ale zostawiła uchylone drzwi. Niewiele myśląc pobiegłam tam i schowalam sie w piwnicy. Ktoś zamknął drzwi. Byłam glodna, a tam mogło być coś do zjedzenia. Usiadłam na wycieraczce. Po raz pierwszy od początku zimy było mi tak ciepło. Miauknęłam głośno. Otworzyły się drzwi. Niewiele myśląc weszłam do środka. Wszyscy na mnie patrzyli. Miałam nadzieję, że moj los się odmieni, ale pan ciągle mówił, że nie lubi kotów. Bylo mi przykro, bo przecież nikomu nic nie zawiniłam. Ale popatrzyl na mnie i dał mi kawałek wędliny. Była pyszna, nigdy takiej nie jadlam. Tamten pan wziął wiklinowy koszyk, dał do środka koc i razem z dziewczynka zaniesli mnie do piwnicy . Nie było tam tak przyjemnie jak w domu, ale o niebo lepiej niż na polu. Zamknęłam oczy i spalam, pierwszy raz nie martwiac się o nic. Rano przyszła dziewczynka i wzięła mnie do domu. Wsadzila do ciepłej wody i umyla. Część mojego futerka stała się śnieżnobiała. Dostałam wodę i jedzenie. Stali sie moją nową rodzina. Zawdzięczam im zycie. To była moja pierwsza Wigilia w ogóle i już miałam szczęście spędzić ją w ciepłym kącie. Gdyby tylko wiecej kotów tak mogło...

yooko

 
Posty: 2
Od: Nie lis 27, 2011 19:55

Post » Śro sty 04, 2012 21:47 Re: O tym, jak trafiły nasze koty do nas...

Meśka (dla większości znana pod jakże pieszczotliwym imieniem Łajza) została ocalona przez mojego wujka przed okrutną śmiercią zadawaną kociętom od lat na wsiach – mianowicie utopieniem. Wujek zabrał siłą kotkę razem z czterema kociaczkami od okrutnego sąsiada. Koteczka i jeden kociaczek zadomowili się na podwórku wujka i są już jego prawowitymi mieszkańcami. Jak to na wsi bywa, są kotkami podwórkowymi, ale mają swój ocieplany domek w garażu i oddzielne do niego wejście. Kolejne dwa kociaki trafiły do Teściowej wujka. Niestety nikt nie chciał małej kotki pomimo tego, że była najpiękniejsza z miotu! Mimo tego, że jesteśmy z mężem świeżutko po ślubie i mimo tego, że niedawno kupiliśmy mieszkanko i jest jeszcze sporo do zrobienia, i przede wszystkim mimo tego, że nie myśleliśmy jeszcze o przygarnięciu zwierzaczka postanowiliśmy zaprosić kicię do siebie

Łajza (jest bardzo charakterna, imię idealnie do niej pasuje ;) ) jest z nami już 5 miesięcy – nie wyobrażamy sobie już, że miałoby jej nie być! Jest bardzo pocieszną, młodą koteczką. Uwielbia się przytulać, ciągle się łasi. Niestety jak to kot, jest również przekonana o tym, że to ona rządzi w domu i zawsze musi mieć ostatnie słowo… Jeżeli coś jest nie po jej myśli to potrafi strzelić łapką – bez pazurków – po nodze czy ręce. To takie sygnalizowanie „Jestem tu najważniejsza! Nie chcę słyszeć sprzeciwu!”. Nigdy wcześniej żadne z nas nie miało kotka, uczymy się wszystkiego, ale początki są bardzo sympatyczne  Chyba wzajemnie się polubiliśmy Wieczorne mruczenie w naszym łóżku chyba jest tego dowodem

Niestety nie umiem jeszcze dodawać zdjęć na forum… także będzie bez fotek. Miało być krótko, ale o naszej Kici nie da się krótko

U2rulezzz

 
Posty: 6
Od: Pon sty 02, 2012 21:27
Lokalizacja: Warszawa

Post » Pt cze 22, 2012 18:16 Re: O tym, jak trafiły nasze koty do nas...

Pierwsza moja nówka sztuka, firmówka ;-) czyli 3 pokolenie domowe do mnie trafila tydzień przed świętem zmarłych w 2000 roku (urodzona 30 sierpnia tegoż roku) Psotka. Moja pierwsz szkoła z wychowywaniem - niestety rozpuszczona bestyja :p,

Następnie ostatnio piękna dwójka (ostatnio - w październiku tamtego roku) Znajd; Milord alias Tofik i Czarnula alias Przeszpieg, - które matka porzuciła bo nie była w stanie wykarmić.

olciak84

 
Posty: 1480
Od: Pt cze 22, 2012 16:31

Post » Wto lip 24, 2012 20:37 Re: O tym, jak trafiły nasze koty do nas...

Witam, moje dwie kotki - Miecia i Melka zostały znalezione w lesie jako małe kocięta, natomiast Kluska wiosną ubiegłego roku przyszła do mnie na ogródek i zaczęła się ocierać o nogi, jeść nie chciała tylko coraz głośniej miauczała. Kluska była bardzo chuda a ponieważ u mnie nigdy żadne zwierzę nie rodziło nie pomyślałam że ona jest kotna i ma problem z urodzeniem małych. Kiedy zauważyłam że jej ten chudy brzuszek się dziwnie rusza, zadzwoniłam po weta. Przyjechał na szczęście szybko, wziął Kluskę do lecznicy i usunął pękniętą już macicę z sześcioma kotkami. Klusia po zabiegu dość długo chorowała, dostała masę leków, ale była o wiele bardziej zdyscyplinowana niż moje pozostałe kotki po sterylkach. Teraz Klusia jest zdrowa, gruba i bardzo mnie kocha. Okazało się że sąsiad z mojej ulicy wyprowadził się a koty zostawił bez opieki, niestety nie miałam możliwości ustalić co stało się z drugim kotkiem....

Monika 1

 
Posty: 1
Od: Pon lip 23, 2012 18:18

Post » Sob sie 25, 2012 16:59 Re: O tym, jak trafiły nasze koty do nas...

Witam wszystkich serdecznie! Ja akurat kota dostałam przez zupełny przypadek, a mianowicie koleżanka mi go podrzuciła, bo miała kłótnie z chłopakiem. I z jednego dnia, który miała spędzić u mnie, zrobił się tydzień, potem miesiąc... Do dziś cieszy mnie jej codzienne miaukanie ;) Kotek na razie jest tylko jeden, ale w przyszłości planuje mco, bo to takie moje małe marzenie.
Czajniczek krąży wokół Słońca po eliptycznej orbicie, lecz jest za mały do wykrycia przez nawet najlepsze teleskopy. W związku z tą jego właściwością nie można dowieść jego nieistnienia. (...)

Ratio

 
Posty: 220
Od: Wto sie 14, 2012 12:12

Post » Wto sie 28, 2012 20:24 Re: O tym, jak trafiły nasze koty do nas...

witaj. milo, ze kot znalazl u Ciebie dom :ok: po cichu powiem tak- tez mi sie marzy MCO :wink:
dom bez kota to nie domObrazek
ObrazekObrazekKarolObrazekZara
Wesemir[*]zawsze bede tesknic.

alma_uk

Avatar użytkownika
 
Posty: 1637
Od: Pt lut 18, 2011 19:03
Lokalizacja: Olsztyn

Post » Śro sie 29, 2012 19:22 Re: O tym, jak trafiły nasze koty do nas...

Witam zakoconych. Swój powitalny post przeniosłem do wątku "I tak człowiek trafił na kota..."
Ostatnio edytowano Sob paź 06, 2012 13:16 przez Villentretenmerth, łącznie edytowano 4 razy
Obrazek Obrazek

Koty roznoszą ludziom po świecie światełka. Małe, grzejące płomyczki. Kiedy gasną, wokół robi się ciemno i zimno...
Czy z kotami się idzie przez życie? Skądże! Z kotami przez życie się tańczy!

Nigdy nie wiesz, kiedy dopadnie Cię nienawiść. Nigdy nie wiesz, kiedy spotka Cię przyjaźń.

Villentretenmerth

 
Posty: 2737
Od: Pon sie 27, 2012 17:47

Post » Śro sie 29, 2012 19:49 Re: O tym, jak trafiły nasze koty do nas...

Villentretenmerth pisze:No i nabawiłem się kota...

- Zimno.
- Zizizmno.
- Ziiiimnoooo!
- Trzeci dzień zimno.
- Ten samochód już wystygł i nie grzeje.
- Zimnooooo!
- Kota tu nie lubią.
- Całkiem nie lubią.
- ZIMNO!
- Nie wytrzymam, wyjdę...
- Może znajdę coś do zjedzenia.
- Może nie kopną...
- Może nie rzucą we mnie kamieniami...
- Nie, nie wyjdę.
- Kota tu nie lubią.
- Całkiem nie lubią.
- Nie wyjdę.
- Wyjdę.
- Nie wyjdę.
- ZIIIIMNOOOO!!!
- Wyjdę.
- Nie wyjdę.
- Kota tu nie lubią.
- Całkiem nie lubią.
- Zimno...
- Zamarzam.
- Zamar...
- Zim...nooo...
- Idzie jakiś Duży. Wyjdę. Może się uda. Może nie kopnie. Taki jakiś niezgrabny jest, gruby,nie dogoni mnie...
- Wyjdę, raz kotu śmierć...
- Idę.

- MMMRRAUUU?
---------------------------------------------------------------------------------------

- MMMRRAUUU?

- Oooo! Kot! Mało co a przewróciłbym się na Tobie. Jak się masz Kocie? Co słychać w kocim świecie?

- ...

- To miło, że od razu mi wszedłeś na kolana i zostawiasz na mnie swoje feromony policzkowe ale nie wiem za bardzo co z tobą dalej?

- Mrrrrrrrrr.

- Muszę wracać do pracy...

- Mrrrrrrrrr.

- No to chodź, zobaczymy co się da zrobić...

----------------------------------------------------------------------------------------

...to było w końcu listopada zeszłego roku. Kociak był mały, wygłodzony, przemarznięty i nie mógł otworzyć zaropiałych oczu. Pani weterynarz zrobiła świetną robotę i stworzenie odżyło. Początkowo próbowałem znaleźć mu dom, ale nikt nie pragnął kota a ja się przywiązałem i pomyślałem "pourqoi pas?". No i jest. I nie wyobrażam sobie już życia bez niego.


I tak w ogóle to witam zakoconych... :D



Kolejny nawrócony :mrgreen: Witaj.
Obrazek
Devon, Gizmo i Dzidzia

Jowita

 
Posty: 6875
Od: Wto paź 19, 2004 19:35
Lokalizacja: Warszawa - Mokotów

Post » Czw sie 30, 2012 7:50 Re: O tym, jak trafiły nasze koty do nas...

"Nawrócony"? Dobre określenie. Dotąd miałem już pięć psów. A w dzieciństwie watahę chomików syryjskich i świnek morskich.

(Część dalsza postu przeniesiona do wątku "I tak człowiek trafił na kota...")
Ostatnio edytowano Sob paź 06, 2012 17:03 przez Villentretenmerth, łącznie edytowano 4 razy
Obrazek Obrazek

Koty roznoszą ludziom po świecie światełka. Małe, grzejące płomyczki. Kiedy gasną, wokół robi się ciemno i zimno...
Czy z kotami się idzie przez życie? Skądże! Z kotami przez życie się tańczy!

Nigdy nie wiesz, kiedy dopadnie Cię nienawiść. Nigdy nie wiesz, kiedy spotka Cię przyjaźń.

Villentretenmerth

 
Posty: 2737
Od: Pon sie 27, 2012 17:47

Post » Pon paź 01, 2012 16:34 Re: O tym, jak trafiły nasze koty do nas...

Jest połowa maja 2010 roku niedzielne popołudnie na działce pojawiają się dwa czarno białe kotki. Jednym z nich jest Miecia, bardzo proludzka, na nic nie zważając wskakuje na kolana i pięknie mruczy. Dostała za to kawałki kiełbaski. Chętnie zjadła.Z oczka leje się ropka. Odprowadziła nas do samochodu i pojechaliśmy do domu. I tak się zaczęło. Co tydzień Miecia pojawiała się na działce, okazując nam wielkie przywiązanie. A ropa z oka dalej się leje. Zasiągnąłem porady weta ale co to zaleczenie na odległość kupiłem jakiś antybiotyk i podawałem przez 4 dni czerwcowego długiego weekendu. Trochę było lepiej. W ostatnią czerwcową sobotę rano Miecia jak zwykle przyszła na śniadanie. Zjadła i poszła, za kilka minut wróciła niosąc w pyszczku czarne kocię. następnie drugie trzecie i czwarte i tak z jednego kota zrobiło się 5. Kocia rodzinka mieszkała do połowy lipca kiedy to na wakacje przyjechała Sara nasz pies. Sara szybko zrobiła porządek i Miecia musiała się wyprowadziła. Widywaliśmy ją często bowiem podchodziła do płotu ale na działkę nie weszła. I tak minęło lato. Nadeszła jesień. Ropa z oczu się leje, brzuszek się zaokrąglił. Nastały pierwsze przymrozki. W pierwszą sobotę października na działce znaleźliśmy trzy martwe kocie noworodki, sądzę że były to dzieci Mieci. Jak w każdy weekend Miecia dostała śniadanko obiad i kolację ale na stołówkę przychodziło coraz więcej chętnych max 16. Miecia zawsze czekała na swoją kolej a była w kolejce ostatnia, nie potrafiła zawalczyć o swoje, poza tym coraz bardziej słabła. Pod koniec października przyszła, wskoczyła na kolana, przytuliła się do szyji, chyba chciała powiedzieć a raczej zasygnalizować jak bardzo jest chora, na mojej kurtce pojawiły się wodniste kupale. Zrodził się pomysł aby jej pomóc tylko nie wiedzieliśmy jak no bo Sara kotów nie toleruje. Zaczęła się wędrówka po internecie. i Tak trafiłem na miau. Żyjąc w nieświadomości miałem nadzieję że tutaj szybko znajdę dom dla Mieci. Pomyliłem się. Szybko zostałem uświadomiony że na pomoc nie mam co liczyć, więc co pozostało? Sytuacja bez wyjścia. Trzeba było zorganizować transporterek, pojechać do lasu, zabrać Miecię, do weta i szukać informacji na temat opieki nad kotem czytając forum. Miecia miała zostać na DT ale czy mogliśmy ją oddać w nieznane ręce?. Bardzo szybko nasz DT zamienił się w DS. Leczenie łącznie ze sterylką trwało dwa miesiące. Dzisiaj Miecia jest zdrowym kotkiem, ma wszystko co potrzeba kotu włącznie z osiatkowanym balkonem. No może nie ma tylko koleżanki swojego gatunku. Ale miała Sarę, a teraz ma Emi, której często wydaje się że jest kotem.
ObrazekObrazekObrazek

hutek

Avatar użytkownika
 
Posty: 1846
Od: Pon paź 04, 2010 17:41

Post » Wto paź 02, 2012 16:52 Re: O tym, jak trafiły nasze koty do nas...

Zaczęło się od doniczki. Takiej zwykłej dużej doniczki, którą tata zaniósł do piwnicy. Stała tam sobie spokojnie do jesieni. Pewnego chłodnego wrześniowego dnia tata, po dłuższej nieobecności w domu, zszedł po coś do piwnicy. Zerknął do doniczki, a tam... cztery małe futrzane kłębuszki! Dwa rude, jeden bury tygrysek i jeden bury marmurek. A trzeba wam wiedzieć, że moi rodzice nigdy nie zgadzali się na psa czy kota w domu; u kogoś owszem pogłaskali, podrapali za uszkiem, ale to tyle. A tu w ich piwnicy aż cztery kociaki plus kocia mama! No i co zrobili rodzice? Ano zamienili piwnicę w koci hotelik. Kociaki zostały przeniesione z doniczki do drewnianego pudełka wyścielonego miękkimi szmatkami (a w miarę jak robiło się chłodniej tata zanosił kolejną starą koszulkę - żeby maluchy nie zmarzły), obok pudła stanęły miseczki z jedzeniem i piciem dla kociej mamy, codziennie obficie napełniane, a blokowi sąsiedzi uprzedzeni, że koty są pod opieką i ochroną. Wszystko było w porządku, dopóki dwóm burym kociakom nie zaczęły ropieć oczęta. Maluchy były jeszcze trochę za małe na odebranie od matki, ale też ze ślepkami nie było za dobrze - zaropiałe, posklejane, w dodatku bure marmurkowe ze dwa razy mniejsze od dorodnych rudych braciszków - choć nie chude bynajmniej. Stanęło na tym, że maleństwa trafią do mnie na leczenie i szukanie domków. Złapałam oba kociaki (z niejakim trudem, bo zaczęły już łazić po całej blokowej piwnicy), wpakowałam do kartonowego pudełka po butach (oczywiście wycięłam dziurki) i w drogę. Wsiadłam do pociągu, a tu z pudełka rozlega się wrzask i wściekłe drapanie, aż całe pudełko się trzęsło. Myślę - może coś się dzieje, więc podniosłam wieczko. Bure tygrysiątko siedzi jak trusia z przymkniętymi ślepkami, bure marmurątko siedzi i paczy na ile może zaropiałymi oczętami. Wszystko ok, więc zamknęłam z powrotem pudełko. Po paru sekundach znów: "Miaaauuuu! Miaaauuuu! Drap drap drap drap drap!!! No kiego! Podnoszę wieczko - tygrysiątko drzemie, marmurątko paczy. Wzięłam marmurątko na kolanach - cisza. Błoga cisza! I tak jakoś udało nam się dojechać do domu.
Dwa rudasy i bura tygryska znalazły domki, a marmurkowe maleństwo zostało u mnie. Malutka koteczka z infekcją oczu i tak liczną i urozmaiconą fauną wewnętrzną, że trzeba ją było trzy razy odrobaczać. Tak szybko poczuła się w moim domu jak u siebie, że nie byłam w stanie się z nią rozstać. Moja najukochańsza rozpuszczona księżniczka Ofelia.
wątek Księżniczki Ofelii i Małej Czarnej Carmen
viewtopic.php?f=46&t=213181 - cz. IX
Obrazek

MB&Ofelia

 
Posty: 34977
Od: Pt gru 09, 2011 9:20
Lokalizacja: Koszalin

Post » Śro paź 03, 2012 5:33 Re: O tym, jak trafiły nasze koty do nas...

No to i ja wrzucę swoje trzy grosze ;)
Wychowana praktycznie z psem jako bratem (Wezyrek pojawił się, gdy miałam lat 4, odszedł przed moją 18 - jak na dobermana to dużo). Kociaki zawsze się podobały, ale na urodziny dostałam 2 papużki (tak by w domu cicho nie było). Na oczko do ferajny dołączyło moje marzenie - wąż, mały dusiciel. W międzyczasie dołączył do nas samiec ludzkiego gatunku i tak sobie żyliśmy, w zeszłym roku przeprowadzając się na swoje, malutkie mieszkanko. Tęskniłam jednak zawsze za futrem. Pies pojawić się nie mógł w moim życiu chwilowo - ogrodu brak, a nie wyobrażam sobie aby biedak musiał czekać godzinami na spacer. A kot? Koty i papugi być razem nie mogą, poza tym koty niszczą wszystko, drapią i kuwetę trzeba sprzątać, i nie chcą się przywiązać do człowieka, poza nielicznymi wyjątkami, a co jeszcze jeśli trafię na paskudę która co najwyżej nakarmić się da, ale dotknąć to już nie, chyba że pazurem? Sprawa krótka - brak futra, bo więcej nic do klatki już nie chcę.
Jednak łuskowana gadzina jeść musi, sklepy zoologiczne co rusz zamykane, albo zwierząt nie sprzedają, a maluch samych jajek jeść nie może. Znalazł się w końcu jeden sklepik, który wciąż istnieje. A w sklepiku do rusz jakieś bidoki. A to dorosły żółw czerwonolicy, którego ktoś porzucił, a to radosne fretki, a w końcu... kociaczki. Fajnie się na nie patrzyło. Przychodzę, a tu takie małe futro zaraz do kratek i miauczy, każdego zaczepia aby głaskał. Powoli urabiały mnie maluchy. Nowe postanowienie - papugi padną (cwaniaki żyć miały 6 lat max, a one choć niedługo podwoją tę wartość to przeżywają drugą młodość :wink: ) to kot się pojawi, tylko cicha nadzieja aby głaskać się dawał, choć czasem... I tak nastało lato, znowu podróż do sklepu po jedzenie dla gadziny, zaglądam do klatki z kotkami, tam trzy futra. Dwa do kratki, jeden jakiś smutny, wychudzony w kuwecie leży. Smutno coś się zrobiło, ale co robić? Wróciłam do domu. Niewiele czasu minęło, wróciłam do sklepu razem z samcem, a kociak biedny sam siedzi, nieśmiale zerka przez kratki, chude to to i przestraszone. Pytam sprzedawcy skąd w ogóle kociaki ma. A taka pani przyniosła, bo jej się kotka urodziła. Serce się ściska, no ale przecież nie możemy, przecież ptaki są, a i stare, no nie zasłużyły na stres i ataki... wracamy do domu. Minął tydzień, internet przeszukany, znajomi wypytani - wnioski? Zdarza się, że koty i papugi dobrze razem żyją, szczególnie jak kocię małe trafi. A tam w sklepie to klatka blisko ichniejszych ptaków jest, co nie? Więc może... Kolejna podróż, wypytywania, ponoć uwagi większej na sklepowe ptaki nie zwraca, sprzedawca wyczuwając zainteresowanie podaje futro na ręce, mały nie chce, chce zejść, ale zdjęty i zamknięty zaczyna wołać, płakać. Na pyszczku zauważyłam blizny koło oczek. Decyzja w bólach podjęta, czas zebrać sprzęt i przygotować mieszkanie. Kocię w transporterze przez większość czasu ciche, zwinięte w kłębek trafiło do nowego domu. Obaw wiele było, czy da się oswoić? czy nie zniszczy nowej kanapy zakupionej z takim trudem? czy odnośnie ptaków zdania nie zmieni? Większość z nich rozwiał szybko :wink: Strachu szybko się pozbył, już po dwóch godzinkach bawił się z nami ostrożnie a i zasnął obok nas wtulony w drapak, kolejną drzemkę poprzedził ugniataniem i odbył na moich kolanach. Teraz tylko samiec bywa zazdrosny, bo kocię tylko mnie ugniata i pieści się. Blizny na pyszczku okazały się tylko osobliwym ubarwieniem futra. A ptaki? Kocię po początkowym braku zainteresowania próbowało się zaprzyjaźnić, słodko do nich gruchał próbując naśladować ich szczebiotanie. Mimo prób karania i straszenia wciąż wchodzi na ich klatkę, albo siada obok i obserwuje. Pierzaści zaś szybko się przyzwyczaili do futra i panuje zgoda. Tylko ze strony tych dwunogów nie ma zrozumienia - klatka została do ściany przywiązana, drzwiczki zabezpieczone, a ptaki nigdy nie są wypuszczane, gdy kot grasuje na wolności :ok:
I tak sobie mieszkamy, rozbójnik spełnił ciche marzenie i czasem daje się głaskać, czasem niestety ugryzie (pazurki od kiedy zaczęły być regularnie podcinane kłopotów nie stanowią), spać niestety z nami razem nie lubi, choć sprawa ma się inaczej, gdy tylko jedno się położy, wtedy wtula się w nogi, a w moim przypadku najpierw włosy mi pougniata mrucząc słodko do ucha bym szybciej zasnęła :1luvu:
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Hebi

 
Posty: 541
Od: Wto cze 26, 2012 14:47
Lokalizacja: Gdynia

Post » Czw paź 04, 2012 17:15 Re: O tym, jak trafiły nasze koty do nas...

A do chrzanu tam z kanapą. Kot to KOT. ;)
Obrazek Obrazek

Koty roznoszą ludziom po świecie światełka. Małe, grzejące płomyczki. Kiedy gasną, wokół robi się ciemno i zimno...
Czy z kotami się idzie przez życie? Skądże! Z kotami przez życie się tańczy!

Nigdy nie wiesz, kiedy dopadnie Cię nienawiść. Nigdy nie wiesz, kiedy spotka Cię przyjaźń.

Villentretenmerth

 
Posty: 2737
Od: Pon sie 27, 2012 17:47

Post » Wto paź 09, 2012 15:47 Re: O tym, jak trafiły nasze koty do nas...

alma_uk pisze:witaj. milo, ze kot znalazl u Ciebie dom :ok: po cichu powiem tak- tez mi sie marzy MCO :wink:



MCO był moim marzeniem od dawna, niedawno to marzenie się spełniło i o tym chcę tu opowiedzieć :)


Koty towarzyszą mi niemal od urodzenia, w domu zawsze był jakiś kot.
A to przybłąkał się, a to tata przywiózł z pracy, bo znalazł gdzieś na budowie (tata pracuje w budownictwie drogowym, budują i remontują drogi), a to znajomym się kotka okociła i nie mieli co zrobić z młodymi...
Zawsze ten kot był i nie wyobrażałam sobie inaczej.
Odkąd trafiłam na opis rasy maine coon wiedziałam, ze kiedyś będę takiego miała :)

W sierpniu dojrzeliśmy z mężem do tej decyzji, jak wiadomo nowy kociak z rodowodem to koszt co najmniej 1000 zł + wyprawka + kastracja, no i nie daje gwarancji, że wyrośnie naprawdę duży, a na takim nam zależało.
Jak już wcześniej w temacie o przedstawianiu się pisałam - jestem wrażliwa na kocią krzywdę, więc stwierdziłam, że najpierw poszukam kotów do adopcji - nie dosyć, że damy kotu dom, którego szuka, zaoszczędzone pieniądze będziemy mogli wydać na wyprawkę, to jeszcze nie trzeba będzie wychowywać kotka od małego, uczyć go wszystkiego itd, a mamy to świeżo za sobą, bo w domu jest 5-cio miesięczny kocurek :)
Zaczęły się poszukiwania.

Ogłoszenia równie szybko znikały co pojawiały się - co się dziwić - rasowy kot z rodowodem za darmo lub za grosze - kto by się nie połasił...
Mnóstwo z nich to były ogłoszenia pseudo hodowli, niby w ogłoszeniu za darmo, a po kontakcie okazywało się, że kot niby rasowy, ale nie ma rodowodu a za darmo nie oddadzą, bo utrzymanie kociaków i ich rodziców kosztuje...

Trafiłam na ogłoszenie kotki na "emeryturze hodowlanej" z warszawskiej hodowli. Potem znalazłam podobną informację o kocurku, ale ze Szczecina.
I to mnie natchnęło - rozesłałam maile do hodowli w naszym regionie z pytaniem o takie koty, bo czytałam, że często się ich nie ogłasza tylko szuka domu po znajomych :)

No i odezwało się kilka osób.

Jedną z nich była właścicielka naszego kochanego Redzika :)

Red Axel jest 6-letnim rudym kocurkiem - kastratem, interchampionem, jest naprawdę duży, w wieku 2 lat ważył już 11kg, po czym jeszcze trochę urósł, na dzień dzisiejszy nie wiem ile dokładnie waży, ale na pewno ponad 10kg, po kastracji trochę schudł.

Zadzwoniłam, długa rozmowa przebiegła bardzo miło, potem konsultacje z mężem i decyzja - TAK!
Zadzwoniłam następnego dnia omówić szczegóły, umówić się na spotkanie, poznanie kotka itd.

I tak 3 października Red Axel zamieszkał z nami :)
Na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie groźnego, poważnego, ale w rzeczywistości jest łagodny, kochany, domaga się pieszczot i odwdzięcza się za nie bardzo głośnym mruczeniem :)
Śpi na parapecie w sypialni, ok. 5:00 wskakuje nam do łóżka i tak z nami przesypia do rana :)


A oto nasze 10kg szczęścia:

Obrazek
Obrazek
Obrazek

asim

Avatar użytkownika
 
Posty: 973
Od: Wto paź 02, 2012 18:50
Lokalizacja: Żory

[poprzednia][następna]



Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Google [Bot], katikot, RussellZoons i 49 gości