Dwa koty, dwie całkiem różne historie
LucyferPo śmierci naszego rudaska Tigera długo się z mamą zbierałyśmy na to, żeby wprowadzić do domu kolejnego kota, a jako że wtedy mieszkałyśmy jeszcze z moim ojcem, który był przeciwnikiem kotów - dosyć długo mieszkanie pozostawało niezakocone. Pamiętam jak dziś dzień, kiedy moja koleżanka z klasy powiedziała mi, że jej kotka się okociła, ale tylko jedno kocię przeżyło poród - jak łatwo się domyśleć, był to mój mały fighter.

Koleżanka była dość zdesperowana, bo jej ojciec też nie chciał w domu kolejnego kota i kazał jej jak tylko trochę podrośnie natychmiast go oddać. Po długim jęczeniu mój ojciec dał się namówić na kota w domu. Na dzień przed weekendem majowym dostałam telefon, że muszę po niego przyjechać już teraz, jeśli go chcę, bo inaczej jej tata się go pozbędzie

-wsiedliśmy więc do samochodu, i odebraliśmy stamtąd czarną, puchatą kuleczkę, roboczo nazwaną Misiem.

Jak się okazało, Misiowi do anioła brakowało duuuuużo, już w pierwszym dniu zaklinował się między kanapą i zbił dzbanek, potem przeżył jeszcze kilka całonocnych eskapad na klatkę schodową, gonitw po meblach i namiętnego gryzienia w łydki i tak został Lucyferem.

W międzyczasie ojciec odszedł, a kot został i tak Lucek stał się jedynym Panem i Władcą na włościach. Jego spokojny żywot jedynaka zakłóciło pewne wydarzenie, z przełomu zimy 2009/2010.
RyśkaRysia miała szczęście urodzić się w lato i to chyba jedyna dobra rzecz, jaka ją w życiu spotkała do czasu zamieszkania w domu - jej matka zostawiła miot, jedno z jej rodzeństwa umarło praktycznie w tydzień po tym, jak wyszło z kryjówki, a ona sama z jednym bratem lub siostrą skazani byli na dokarmianie przez panie ze stołówki ze szkoły obok, oraz przez moją mamę, która pracowała niedaleko. Była bardzo nieufna, więc o zabraniu do domu wtedy nie było nawet mowy. Ryśka rosła, mama parę razy broniła ją przed psami i ludzką głupotą i tak pięciomiesięczne kocię dobrnęło początku grudnia. Pamiętacie tamtą zimę? To było wtedy, jak ludzie wylewali wrzątek za okno i zamarzał na miejscu. Całe szczęście, że była tłuściutka i dość długowłosa, ale i tak uważam za cud, że półroczna kotka wytrzymała dwa dni na mrozie -30 stopni

wtedy dopiero pozwoliła się złapać mojej mamie, która spakowała ją w transporter i zawiozła do domu. Pierwotnie miała być na tymczasie, przez pierwsze 3 dni nie wyszła spod stołu i mama chciała, żeby przynajmniej przeczekała zimę, ale coś w niej drgnęło i powoli zaczęła się oswajać. Została do dziś, chociaż trochę wylękniona, to nie mniej słodka, bardzo grzeczna i rozmowna
EpilogLucek do dziś nie może przeżyć, że nie jest już sam w domu i często się na nas obraża, ostentacyjnie odchodząc z miejsca spoczynku, ale na szczęście na krótko

za to może się bawić z innym kotem, co sprawiło, że szaleje razem z nią, nie nudzi się, nie gryzie w łydki, a w nocy śpi

harmonia jest zachowana

(To, że oba są ciachnięte jest oczywiste, więc o tym nie wspomniałam

)