» Śro lip 16, 2008 13:27
fochy księżniczki już dawno minęły.
jedyne co teraz występuje, to walka o władzę i dominację.
tłuką się niemiłosiernie-ale tak klasycznie udowadniając sobie wzajemnie własną wyższość nad innymi.
mąż został poinformowany o małym kociaku w domu.
komentarza nie było wcale, co uznalam za zły znak i zaczęłam się rozglądać za domem dla malucha, gdyby mąż nie zaakceptował.
znalazłam-zaprzyjaźniony również zakocony domek, który już się w Sybilu zakochał i go często odwiedza.
natomiast wczoraj wydarzyła się katastrofa.
sprzątałam auto, miałam poodkurzać, wywaliłam przedłużacz przez okno, wzięłam odkurzacz i wio do auta odkurzać, uprzednio zamykając drzwi pokoju, żeby koty-wiadomo...
tylko nie sprawdziłam czy kotów obu nie ma w tym pokoju. Lene widziałam gdzie indziej.
zdążyłam zejść na dół, podłączyć odkurzacz, wyciągnąć wycieraczki i podwórkowe dzieci z moim wlasnym do mnie przybiegły, że mały kotek spadł z okna!
Sybil wyskoczył z balkonu. dwa kroki miałam pod balkon (1piętro), kota nie ma, z histerią gdzie on jest, poderwał się i pobiegl pod auto.
złapalam go w ręce, ledwo oddychał... boże, co ja o sobie myślałam w tamtej chwili to ludzkie słowo nie opisze. za malo wulgaryzmów język ludzki zna...
natychmiast telefon do siostry gdzie ze swoim kocim spadochroniarzem byla, ona nie odbiera. do macochy-podała mi adres pogotowia weterynaryjnego (bo godzina 21 byla)
adkurzacz biegiem do domu,okno zamknięte, Sybil na fotelu auta, dziecko w swoim foteliku i szaleńcza jazda do weta, przez bankomat i wyskrobane z bankomatu resztki zasobów finansowych.
na szczęście niedaleko mam to pogotowie. zajęlo mi 15minut dojechanie ze wszystkim.
pani doktor dokładnie go obejrzała, stwierdziła, że ortopedycznie jest ok, ale ciężko oddycha i chyba przepona poszla.
powiedziałam, że on jest w trakcie leczenia na płuca, wciąż na antybiotyku.
ok.
na stół i prześwietlony na wszystkie strony.
każda kosteczka caluteńka.
każdy stawik nienaruszony.
dostał zastrzyki p/bólowe i p/wstrząsowe
zdjęcie wykazało dość poważne zapalenie pluc (wiemy wiemy, leczymy)
kiciunia padła po zastrzykach i już w miarę spokojni wróciliśmy do domu. dziś kontrola.
też ok.
pół nocy pilnowałam kociaka obwiniając siebie i podejrzewając najgorsze, bo on był bezwładny i ciężko oddychał.
rano otwieram oczy-pierwsze co,to rzut oka do Sybila.
jego nie ma, a Lena sie dziwnie gapi...
pomyslałam, że się schował, żeby odejść....
wstałam na miękkich nogach, spojrzałam do kuchni...
a tam Sybil przestawiał miski dając mi wyraźnie znać, że jest bardzo glodnym koteczkiem.
oddech już normalny. nawet brak tego ciężkiego oddechu z pluc. (ale dałam mu więcej antybiotyku wieczorem)
dostał na śniadanie antybiotyk, później puszeczkę, najadł się, wlazł na kolanka i zasnął mrucząc.
później kontrola.
jest ok.
mam nauczkę. straszliwe przezycie i szkoda, że kosztem malucha.
ale cud i wielkie szczęście, że mu nic nie jest.
w każdym razie mężowi płakalam w telefon, że kot spadl, wspierał mnie i wątpię, żeby go chcial oddać.
ja w każdym razie pokochałam go wczoraj całym sercem i będę o niego walczyć.
to nie jest Borys. Borys to Borys. łapię się na tym, że jak synek mowi o kotach, to mówi "coś tam coś tam Lena i ..." i po tym "i" ja w myślach nasłuchuję "Borys" a nie Sybil.
ale Sybil znalazł drogę do mnie.
szkoda że tak desperacką.
szczęścia się nie je palcami!
