Wczoraj miałam już dość, więc teraz biuletyn wieczorno-poranny: wczoraj bez rewelacji; koty cały dzień zamknięte osobno, wieczorem Malina osyczała mnie wyniośle spod kuchenki.
Zidane skorzystał z okazji, że zostawiłam na chwilę podniesioną klapę sedesu i umoczył się w zielonej wodzie

- o mała na serce nie umarłam, detergent! Udała mi się utaplać mu te łapy w wannie i w drugim podejściu wytarłam łapy i ogon gabką - ma nadzieję, że to wystarczy

. Skutki: mam zadrapanie na twarzy a kot ucieka przede mną dalej niż widzi

. Nic to, oby mu tylko nic nie było ...
Rano: jedzenia nie ubyło u Maliny

, prychanie spod kuchenki. Zidane żyje i biega. Zostawiłam na chwilę bez dozoru miseczkę na wodę na blacie

. Skutki: miseczka stłuczona, koty spanikowane - Zidane, oczywiście, frustracja mu chyba kipi uszami. Odkurzanie o 6 rano - gratis. Tyle dobrego, że Malina przestraszyła się odkurzacza i dała dyla na lodówkę. Mogłam ją obejrzeć i pogłaskać - dwa razy, bo za trzecim ugryzła. Teraz towarzystwo z powrotem rozdzielone a ja w pracy. Dzisiaj wracam o w miarę ludzkiej porze, to może trochę je pointegruję

.
Bilans: miseczka stłuczona , kot w detergencie, ja podrapana, pokaleczona i pogryziona - mniej więcej w takiej kolejności, koty przestraszone/sfrustrowane/obrażone. Pytanie: co robię źle?