Jestem już w Gdańsku, już w pracy. Weekend minął mi piorunem, jakby go nie było. I tylko małe sprostowanie, to nie ja prułam 180, tylko moje gupie dziecko. No cóż, trzeba było mocniej dawać po tyłku, teraz na to za późno, a i prawo zabrania.
Potem za to staliśmy w korku, potem zostaliśmy zaatakowani przez Tira (był niezadowolony, że go wyprzedziliśmy).
To ja już wolę skakać po daszkach i przełazić przez płoty.
Gdybym wiedziała, że kotki będą aniołkami, to wsiadłabym w pociąg. Ale kto mógł przewidzieć, że będą zachowywały się tak idealnie. Ani jednego pisku, ani siu, ani qu, po prostu nie do uwierzenia. I to przez 7 godzin. Oby im się to nie odbiło na psychice. Choć one szybko dochodzą do siebie.
A wiecie, jak je załadowałam w łazience do kontenerka? Nikt nie zgadnie. Po prostu zapaliłam światło i głośno zapukałam w drzwi. I cała trójeczka sama się zapakowała, ja tylko zamknęłam kratkę!
Myślałby kto, że wcale nie wychodziły!! Ale duża kuweta była pełna po brzegi urobku, dwa pojemniczki wylizane do ostatniego okruszka, a na wannie i umywalce delikatne ślady łapek. No i kontenerek odsunięty znacznie od ściany.
Czekam na dalsze wiadomości od Agneski, z którą poznałyśmy się w przelocie (szkoda, że tylko tak).
Za chwila przystępuję do podliczeń.