Już nie mam siły do Jerzyka

. Jest u mnie już ponad trzy miesiące (od połowy czerwca). Niemal wciąż leczony. Gdy trafił do mnie, miał katar i koszmarnie zapuchnięte spojówki, praktycznie wet nie mógł nawet sprawdzić, czy pod spodem są oczka. Na szczęście okazało się, że jedno funkcjonuje dobrze. Po okresie leczenia poprawiło się tak ładnie, że za dwa tygodnie miał być szczepiony. Niestety - sielanka trwała krótko, katar wrócił. I ta huśtawka lepszych i gorszych okresów trwa do tego czasu. Jerzyk na szczęście wygląda dobrze, rośnie, ma apetyt i humor (poza paru pojedyńczymi dniami gdy miał wysoką gorączkę), ale zdrowy nie jest. W międzyczasie miał zmieniane chyba trzy razy antybiotyki (miał i okresy bez antybiotyku), przyjmował betaglukan, rutinoscorbin, dostawał vetastyminę - a wirusisko wciąż żyje

. Teraz jest na debecylinie. Jak ostatni raz byliśmy, dostał pierwszy zastrzyk, po trzecim ma dostać zylexis. Wet niestety ma trudności z osłuchaniem płucek - chłopię mruczy tak rozgłośnie, że zagłusza wszystko, jak traktor

. Na wszelki wypadek kazał kocia oklepywać dwa razy dziennie - po oklepaniu ładnie odkaszluje. Niestety nie zawsze się uda oklepać, czasem tak wariuje, drapie i gryzie (zabawa taka

), że pozostaje tylko puścić go i niech ucieka.
Dzisiaj znowu więcej kaszle

. Jutro znowu do weta. Nie wiem, kiedy to się skończy. Pierwszy raz zdarzyło mi się coś takiego. Owszem, leczyliśmy katary, ale mijały i koniec. A tu...
Dzisiaj wykończyłam słoiczki wylicytowane przez dziewczyny na zwrot kosztów operacji Tosi (pożyczka z Funduszu Miodzia), bo obfociłam na licytacje nie lakierowane i musiałam polakierować. A teraz zabieram się za inne rękodzieła - i może mokkunia wybaczy mi, że narazie nie na Fundusz, ale chwilowo na Jerzyka. Bo już nie mam za co go leczyć. Wet bierze mało, ale dochodzą leki, Zylexis nie tani. Już nie daję rady.