Dzisiaj chcę Wam opowiedzieć o
AGATCE, pięknej i kochanej kotce, która trafiła do nas w 1999 roku. Wybraliśmy się wówczas całą (czytaj: całą ludzką) rodziną nad morze, do Międzyzdrojów. Były to czasy, kiedy było nas jeszcze stać na takie ekstrawagancje, a że kocia rodzina nie była aż tak bardzo liczna, znalazła się też „życzliwa dusza”, która za godziwe wynagrodzenie zgodziła się zająć pozostawionymi w domu czworonogami.
A żeby historia była pełna musimy się jeszcze cofnąć w czasie o kolejne kilkanaście dni, kiedy to na parkingu urzędu skarbowego w ... spotkaliśmy kota, a właściwie małego kotka. Pięknego czarnego z białymi aplikacjami na brzuszku i w okolicach buźki. Przecudny, jak malowany. My kociarze od dawna marzyliśmy o takim KIMŚ. Był to synek kotki, która urzędowała w okolicach skarbówki od jakiegoś czasu. Na terenie skarbówki, jak to wszędzie w tego rodzaju urzędach, duży ruch, mnóstwo samochodów. A ten maluch wśród tego wszystkiego. Żeby nie przedłużać powiem tylko, że postanowiliśmy go przygarnąć, bo baliśmy się, że prędzej czy później stanie mu się krzywda. Ale niestety, mimo naszych wielokrotnych podchodów, nawet po godzinach pracy urzędu, nie udało nam się to. Maluszek był dziki i żadne kiełbasy tu nie pomagały. Z jednej strony nas to zmartwiło, z drugiej zaś mieliśmy nadzieję, że może dzięki temu ma szansę uchować się przed złymi ludźmi. Kotek parę miesięcy później ostatecznie zniknął spod skarbówki i nie wiemy, co się z nim stało. A jego mamę spotkałem następnej zimy w jednym z pokojów US, gdzie wygrzewała się na krześle przy elektrycznym „słoneczku”.
Ale wróćmy do wakacji i naszej wizyty w Międzyzdrojach. Otóż spacerujemy tam sobie chodnikiem wzdłuż głównej ulicy, aż nagle wpada nam pod nogi mały kociak. Niemal identyczny jak ten spod skarbówki. Ale w przeciwieństwie do tamtego dzikuska, to maleństwo jest przyjaźnie nastawione i bez protestu pozwala się wziąć na ręce. Gosia, która w takich sytuacjach zawsze chce być w porządku, obchodzi wszystkie okoliczne sklepy i stragany, ale nikt się do kociaka nie przyznaje. Owszem, wiedzieli go wałęsającego się tu i ówdzie, ale czyj jest – nikt nie wie. Szybko zapada decyzja – bierzemy go. Jeszcze krótka wizyta w sklepie, żeby kupić żelazko – bo po to wybraliśmy się do miasta – i już jesteśmy w ośrodku. Tu też trzeba uważać, żeby nie zobaczył nas kierownik, bo „trzymanie zwierząt na terenie ośrodka jest surowo zabronione”, ale wszystko się udaje i lądujemy w pokoju.
Międzyzdroje to tak naprawdę dziura, która odżywa tylko na trzy letnie miesiące i to się potwierdza, kiedy następnego dnia próbujemy kupić dla Agatki (bo takie imię otrzymała już pierwszego dnia) kuwetę i piasek – takiego sklepu po prostu nie ma.
W rezultacie dzień później jedziemy po zakupy do pobliskiego Świnoujścia, gdzie w końcu udaje nam się zaopatrzyć w niezbędne akcesoria, chociaż też nie do końca takie, jakich byśmy sobie życzyli. Reszta pobytu przebiega bezproblemowo i po paru dniach ruszamy w powrotną (to my) i pierwszą (to Agatka) drogę do domu. Po drodze jeszcze awantura z Gosią, która na parkingu nieopatrznie zostawiła otwarty bagażnik i mało brakowało, a Agatka by nam czmychnęłą. Przez wiele lat potem Gosia ze śmiechem wspominała tę historię. A Agatka przez całą drogę na przemian gadała (wyglądając przez przednią szybę) i spała.
AGA - zdjęcie zrobione parę lat później
A tak przy okazji – wiecie, skąd to imię Agatka? Tym razem to proste. Miesiąc wcześniej trafił do nas Jacek, więc oczywiste było, że jak dziewczynka to musi być Agatka.
Niespełna rok później okazało się, że Agatka jest w ciąży. Od razu podejrzenie padło na Jacka, ale jakiś czas potem jasne było, że ojcem jest ktoś inny, kto – podobnie jak Jacek – został co prawda wykastrowany, ale ździebko za późno.
Na kilka dni przed porodem wyszukała sobie miejsce i nam je pokazała: w samym rogu kuchni, gdzie stykały się dwie stojące szafki tworząc wnekę, do której bardzo trudno się było dostać. My tam zaglądaliśmy od góry, po odsunięciu blatu. Przygotowaliśmy jej tam posłanie z kocyka i Agusia, która była już wyraźnie niespokojna z ulgą zaakceptowała przygotowane dla nie legowisko.
Ten dzień pamiętam doskonale. Była piękna sierpniowa niedziela, ranek. Obudziłem się i poszedłem do kuchni. Wydawało mi się, że z legowiska Agi dochodzą jakieś piski. Szybko obudziłem Gosię: „Wstawaj, bo nigdzie nie ma Agatki. Chyba rodzi. Wydaje mi się, że słyszę piski, a boję się tam zajrzeć”. Wspólnie odsunęliśmy blat. Na świecie były już cztery maluszki, właśnie rodził się piąty. Zostawiliśmy Agusię w spokoju. Kiedy zajrzeliśmy tam nieco później, dzieciaczki były już umyte i wierciły się przy maminym brzuszku. Agunia do nas zagadała i dalej myła swoje pociechy. Była ich piątka... cdn ...