Wybaczcie, że tak długo nie pisałem ale czas pisaniu nie sprzyjał. A i teraz właściwie zmuszam się aby to zrobić
Stało się to co było nieuchronne, co podejrzewałem, że siestanie i czego chciałem uninąć za wszelką cenę - Biudusia odeszła.
Nie pisałem o tym wcześniej mając nadzieję, że nie potwierdzą się moje najgorsze obawy, że może jeśli nie napiszę, jeśli wyprę to z mojej świadomości to odwlokę nieuchronne. Niestety ...
ALe po kolei.
Być może niektórzy z Wa pamiętają, że już pierwszego dnia pobytu Bidusi w naszym domu zwróciłem uagę na podskórne guzki na jej brzuszku. Nie dawalo mi to spokoju i najszybciej jak to było możliwe sprowadziłem do domu weta. Potem - na wszelki wypadek - kolejnego. Obaj stwierdzili, że to nic grożnego i lada chwila "się wchłoną"... I tak rzeczywiście się stało. Guzki zniknęły całkowicie. Odetchnąłem z ulgą tym bardziej, że badania (w tym krwi i moczu) wykazały, że z Bidusią wszystko jest ok.
Potem pojawiłą się kwestia "domniemanej ciąży". Znowu korowód wetów i diagnoza: Bida będzie miała Kotqi. A potem... ciąża znika. Wściekłem się na wetów. Sprowadziłem kolejnego, znowu badania, itd. i znowu wszystko ok. Biudsia zachowywała się jak normalny, dorosły Kot. Nie mieliśmy powdów do obaw do chwili, gdy zauważyłem, że stała się nieco osowiała. Przypisałem to stresowi związanemu z pojawieniem się Dyzia w domu (Dyzio = Disesla), który ostro wszystkie Rezydentki ganiał po całym domu.
Niestety, po kilku dniach zaniepokoił mnie krótki i niepokojaco nieregularny oddech Biudusi. Jej ulubionym miejsce przebywania było moje biurko. Zawsze kiedy przy nim pracowałem Bida układała się w jego rogu tak aby mieć mnie na oku i raz na jakiś czas otrzymac porcję piszczot. I właśnie, którejś nocy gdy tak spała na moim biurku a ja pracowałem przy kompie zanipokoił mnie jej "świszczący" oddech.
Na drugi dzień natychmiast udaliśmy się do weta. Najpierw podejrzenie zapalenia płuc, potem USG, badania i wyrok

Okazało się, że Biudusia miała nowotwór płuc. Po wnikliwszej analizie doszedł do tego rak krtani i nerek. Wg. weta nowotwór rozwijał się w sposób utajony (i praktycznie bezobjawowy) od co najmniej roku. Niestety pech (a teraz sobie wyrzucam, że brak uporu z mojej strony) chciał, że wówczas gdy pewne objawy były to nie zrobiliśmy wszystkiego aby wykluczyć nowotwór

Wet nas pocieszal, że nawet gdyby "wyszło szydło z worka" od razu jak tylko wzięliśmy Bidę to i tak niewiele można było by zrobić. Ale ja cały czas myślę, że może gdyby jednak wcześniej ...
Biudusia odchodziła cichutko i spokojnie. Nie cierpiała. Gasła powoli jak płomien w lampce oliwnej. Ostatyni tydzien spedziła praktycznei na moim biurku na którym Ania zrobiła jej posłanie. Piła i jadła do ostaniego dnia w miarę bez problemu (tyle, ze coraz mniej). Pomimo, iż nowotówr zaatakował takze nerki nie miała problemu z siusianiem. Do ostatnich godzin kładła mi się na kolanach i w ten swój, specjalny sposób, prosiła o porcję pieszczot.
Pod koniec nowotwór dal znać o sobie. Zaczeła mieć coraz większe problemy z oddychaniem, nastąpiło porażenie lewej strony ciała. Po konsultacji z wetem podjęliśmy decyzję o uśpieniu Bidusi aby oszczędzić jej cierpien i dolegliwości, które naisłały się z każdą minutą.
Umarła w objęciach i mokra od łez Ani.
Na zawsze pozostanie w naszych sercach i pamięci.
P.S. Przez cały tydzień po odejściu Bidy Mrauu biegala od szafy do posłania Bidy żałośnie popłakując. Przez całe dnie układała się obok jej pustego posłania na moim biurku, którego nikt z nas nie miał siły uprzątnąć. Nawet teraz, pozostała jeszcze ulubiona zabawka Biudusi z którą zawsze spała.