Ano się działo... masakra moi drodzy. Ale po kolei, bo działo się dużo
Noc na głodówce minęła o dziwo spokojnie. Ale nad ranem, bo Ruda budzi się koło 4 - 5, się zaczęło... daaaj miii jeeeść! gdzieee mooojeee żaaarcieee?! wstaaawaaaj! Potem ucichło do 7 mniej więcej, dobry kot, dał Nowej pospać jeszcze, ale później zaczęło się poważniej... Nie mogłam spokojnie przejść przez mieszkanie, bo za każdym przejściem byłam siłą zawracana do kuchni i łapki z pazurkami regularnie lądowały na moich łydkach. Nic to - przestałam chodzić

Przed wyjściem na ciacha, koło południa wyciagnełam transporterek z kąta z zamiarem wyłożenia kocykiem. Nie dosyć, że mnie osyczała - no bo to przecież jej kocyk, co zabieram, to tak dostałam po rękach i nogach, że na nogach mam dziury i krwiaki (serio), a na rekach - standardowe ozdoby kociarza. A do transporterka się pakowałyśmy bity kwadrans. Najlepsze wciąż jeszcze było przed nami. Bardzo pożałowałam, że nie oddałam panu wetowi transporterka i sobie od razu nie poszłam, bo to co zobaczyłam przerosło moje najśmielsze oczekiwania. To nie jest przenośnia, że Ruda latala po ścianach. Naprawdę tak się wyrywała, że dwa razy wbiegła na ściane na sporej wysokości. A darła się tak, jakby ją obdzierali ze skóry. Prawie się poryczałam. Trzy osoby ją trzymały przy ziemi, żeby wbić zastrzyk, z czego pan weternarz w rekawicach, a wszyscy mieli oczy wielkości pięciozłotówek. Wracałam do domu przerażona. Natomiast jak ją odebrałam kilka godzin później, to znowu się popłakałam, bo jak zobaczyłam tą bidę leżącą na ligninie w transporterku... taką bezbronną... kupka nieszczęścia. No i leży ta kupka dalej, czasem poskrobie w plastik. Jest taka nieobliczalna, że zalecili mi ją trzymać do rana w transporterku. Ma spokój, cieplo, cicho, miękko i odpoczywa. Ja też... Za bardzo się tym przejmuję. A noc jeszcze przed nami...