W środę 11 kwietnia wet pobrał Maludzie naskórek do badań, bo zauważyłam, że pod przerzedzonym futerkiem zrobiła się na skorze jakaś ciemna plama. Okazalo się, że do wszystkich nieszczęść zdrowotnych i związanych z tym zabiegów (zakraplanie chorych oczu, maściowanie zaświerzbionych uszu, podawanie antybiotyku) doszło jeszcze jedno:grzybica i związane z nią leczenie Fungidermem. Oraz zakładanie kołnierza, żeby Maluda nie zlizywała z siebie tej toksycznej substancji.
Tego było dla kociny zbyt wiele.
Jest u nas od dwóch tygodni, na początku była owszem wystraszona ale dawała się głaskać, podchodziła do wyciągniętej ręki, domagała się pieszczot, wciskała w rękę łebek i wytawiała brzuszek do drapania, traktorując przy tym tak, że slyszała ją cała okolica.
Teraz o pieszczotach nie ma mowy, kocina zwiewa jak tylko zobaczy jakiegoś Dużego na horyzoncie, porusza się po domu chyłkiem i na ugiętych łapkach, każdy głośniejszy dźwięk powoduje paniczną ucieczkę. Zapuszczenie jej kropli do oka poprzedza godzina delikatnego wabienia kota szynką (!), uszka dość chętnie daje ugniatać, ale zabiegi związane z Fungidermowaniem powodują u niej przypływ takich sił, że boję się zrobić jej krzywdę przytrzymywaniem (o śladach po jej pazurkach na mnie nie wspomnę). Zrezygnowałam z zakładania jej kołnierza bo boję się, że umrze z tego stresu.
W sobotę skorzystała z uchylonych drzwiczek i wlazła pod meble w kuchni. Po czterech godzinach absolutnego braku znaku życia, ratunkowym (dla mnie ) telefonie do tajdzi podjęliśmy pełni najgorszych przeczuć z TZ decyzję o rozebraniu mebli w kuchni, zeby wydostać kota. Wydostaliśmy. Wyrawała się, drapnęła, zniknęła w czeluściach łóżka i tyle ją widzieli.
Siedziała tam całą niedzielę z krotkimi przerwami na jedzenie - apetyt na szczęście ma, z kuwetki też korzysta.
Wieczorem okazała się ,że ma rujkę

Wet, do którego zabraliśmy Małą jak tylko do nas trafiła powiedział,ze w obecnym stanie zdrowia sterylka nie wchodzi w grę, najpierw trzeba zwierzaka wyleczyć.... No i masz...
To jest dla mnie strasznie frustrujące, to męczenie kota zabiegami dla jego zdrowia ( i życia), stresowanie go do postaci kłębka nerwów. To,że potem biedna kocina zwiewa namój widok, gdzie pieprz rośnie i moje wabienia i próby pieszczotek ma w ...głębokim poważaniu. Wszystkie zabiegi wykonuję delikatnie, mówię do Maludy spokojnym głosem, potem jest głaskana (przez te dwie sekundy, jakie zostaje w zasięgu ręki). W trakcie pieszczotek próbowaliśmy ją Fungidermować-Duży psikał sobie preparat na rękę i taką mokrą usiłował głaskać leczniczo kota ale ten natychmiast się zorientował i dał nogę.
Tajdzi powiedziała,że po wyleczeniu Maluda zapomni mi moje okrucieństwo.... Mam nadzieję,że tak będzie .Że ja dożyję tego faktu. Na razie mam w domu szpital dla nerwowo chorego kota.
I jeszcze ta rujka...
Cykor "matkuje" Maludzie, pozwala się jej ssać, ugniatać, liże ją, "przytula" obejmując łapkami. Kiedy Maluda miauczy, Cykor zaraz przybiega,żeby sprawdzić, o co chodzi. Wydaje przy tym takie dźwięki jak przy rujce, takie grrruchanie. Jak wracamy od weta Cykor zaraz sprawdza, czy aby na pewno przywieźliśmy Maludę a nie jakiegoś innego kota.. Bardzo się polubiły. Teraz czasem mowię Cykorowi - "idź powiedz Maludzie,żeby wyszła spod łózka, poprzytulamy się, bedzie dobrze..." i autentycznie Cykor włazi w te czeluście, za chwilę Maluda zaczyna mruczeć. A potem Cykor wyłazi, patrzy na mnie i widzę w jej oczach "nic z tego, powiedziała, że tam jej dobrze".
Leczenie musi potrwać jeszcze ze dwa tygodnie. Co mam robić?
Pocieszcie mnie
