Dzisiaj była kolejna akcja.
Tym razem poszłam ja, uzbrojona w duzy transporterek na kota i gaz paralizujący z demobilu armii amerykańskiej.
Dodam, ze 2 tyg wczesniej pani P.( tak ją określmy) dzwoniła, zebym przyjechała i pomogła jej pooddawac kotki na 2-3 miesiace innym bo za ten czas ona sobie posprzata w domu

( no chora kobieta,po prostu...)
Pojechałam. Monika siedziała w samochodzie.
Pani P. kazała mi siadac (usiadłam tłumiąc obrzydzenie) i powiedziała ,ze ona nie ma żadnych kotków do oddania. To sa jej koty i jak chcę kotka to żebym sobie złapała jakiegoś z piwnicy
No to ja zaczynam po dobroci: ze mam bardzo dobry dom, etc.
Nie, nie i nie, ona kocha swoje koty i nie odda żadnego., jej koty maja bardzo dobrze, bo maja co jesc i ona o nie dba.
To sie działo w pokoju. Obok , w kuchni, za zamknietymi drzwiami słyszałam odgłosy skaczacych kotow i miaukniecia.
Potem jeden z kotów skoczył na klamke i otworzył drzwi do kuchni. Szybko weszłam i zobaczyłam 6-7 kotów, w tym trzy male, obgryzające jakieś duże kawały podrobów lezące na ziemi.
A paniP. juz wyczuła co chce zrobic i zaczeła mnie wypychac z kuchni.
Na szczeście czarny maluszek dał się zwabic na machanie rękawiczka po podłodze i podszedł do mnie.
No i wtedy rozegrała sie bitwa pod grunwaldem...
pani P. mnie szarpała i usiłowała wyrwac kicię, która,z kolei darła się z całych sił gryząc mnie w antrakcie dotkliwie w reke.
I tu nieoceniony okazał sie transporterek: odepchnęłam nim paniaP. z całej siły i rzuciłam się do ucieczki dzierżąc w ręku wierzgającego kociaka. Nawet nie zamykałam za sobą drzwi...
Teraz kicia, wymyta z obezwładniajacego smrodu, siedzi w łazience . Domek dla niej jest juz gotowy i czeka z utęsknieniem...