Ja od siebie mogę dodać do całego wątku tylko takie wnioski:
- 1,5ml surowicy od ozdrowieńca, nawet podane przed objawami - nie wystarczyło dla 3 miesięcznej Natalki (ok 300g ważyła). Nie wiem czy jakby to była pełna niepodzielona dawka 3ml czy nawet więcej to by pomogło.
- bardzo ważna jest czujność - u niej zawrotnie skakała temperatura - czasem 15 min wystarczało aby z 39st zrobiło się 42st - obserwacja kota bardzo pozwala wyczuć, że coś jest nie tak. U niej, mimo, że znałam ją krótko, jej zwyczaje mnie zaniepokoiły, już widziałam, że jak nie woła rano o miskę i pod kołdrą u nas nie szarpie troczków od pidżamy to coś jest nie tak
- cholerne choróbsko "oszukuje". Ona była w bardzo dobrej formie przez pierwsze dni choroby - mimo gorączki była bardzo stabilna, nawet radosna - nie wiem zupełnie, co się wydarzyło, że nagle taki odwrót był
- wiem, że tego nie da się zmienić - ale lecznice, które zmagają się z pp (a nieukrywajmy, nie przyznają się, ale zmagają się prawie wszystkie) przy małych kociakach powinny odwrócić procedurę - jak tylko jest ryzyko podać może choćby parwoglobulinę psią, najpierw zaszczepić a potem odrobaczać...no i idealnie by było, wyadoptowywać kotki do domów z dziećmi po jakimkolwiek zwiększeniu pewności, że zwięrzęta są zdrowe - choć nie wiem jak to osiągnąć (nasza lecznica testuje ale to i tak nie powie przecież, że coś się kluje). W ogóle chyba do domów z dziećmi skądkolwiek powinny iść kotki szczepione - mój 5 latek jakoś przeżył (jeszcze nie wie o Natalce) ale starszy przeżył okropnie. Całe szczęście, że ostatnie chwile Natalii były w lecznicy bo dziś chciał zostać z nią ale jakby widział, jak ona się męczyła i cierpiała...straszne doświadczenie dla dorosłego a dla dziecka to już w ogóle. Leon umarł w nocy, więc dzieci spały. Prawie 11 latka ciężko izolować, jak chce pomóc, wiele rozumie - mnie intuicja kazała jechać z nią do lecznicy
- ogromny szacunek dla lecznicy - nie wiem czy im coś można zarzucić czy nie, czy każdy zrobił co mógł i czy dobrze - nie ma znaczenia. Wzięli na siebie odpowiedzialność i koszty leczenia a to już dużo. I dużo wsparcia udzielali. Nawet sam fakt, że surowica była od kotka jednej z pań weterynarz...nie każdy by dał kłóć własnego kota, zwłaszcza tylko miesiąc po chorobie. No i lekarze sporo wiedzieli o tym - o surowicach, przetaczeniu krwi itp...testach, wiedzieli też, że brak granulocytów w morfologii też już coś mówi, nie tylko leukocyty
Natomiast co do Natalii - ja mam wrażenie, że ją wykończył stan jelit i to bym powiedziała, żeby nalegać na OSŁONOWE leczenie ile tylko się da. Ona nie miała długo wymiotów ani biegunki (dostawała też leki przeciw) ale jednak to ją zabiło wg mnie. Ona w noc przed śmiercią malutką kupkę popuściła z czymś, co jak robak wyglądało (taki "tasiemiec" z filmów - główka i ogonek). A w klinice się okazało, że to..."kosmyk/zwłóknienia/kawałeczki jelit

((((" - to jaki to rany tam musiały być. Wobec tego rozważyłabym jeszcze raz dokładnie temat podejścia do karmienia - ciągle lekarze dwie teorie podają - nie karmić nic, karmić choć trochę strzykawką RC Convalescence Instant po parę ml co parę godzin. Ja bym chyba jednak obstawiała tylko karmienie dożylne - i osłonę dla jelit od samego początku.
I ważne, żeby weterynarze trochę czasem pomagali dogrzać kotka - ja raz trafiłam na zmianę, gdzie lekarz praktycznie by nas wypuścił z 35m8 na dwór do zimnego auta (mimo posiadania termoforu). Ja wiedziałam, że ona nie dojedzie do domu i poprosiłam o poduszkę elektryczną i dość szybko wróciło do 38st. Tak niewiele czasem potrzeba aby ustabilizować stan.
Ale na wszystkich lekarzy trafiłam wspaniałych - robili co mogli. Cały czas się waham, czy faktycznie ona już też była zarażona, czy zamiast brata i życia (odżyła jak go dowiozłam) przywiozłam jej wyrok...ale nie chcę się łamać. Wiem, że kontakt z wirusem dla malucha to praktycznie 100% zarażenia. Lecznica bardzo mnie wspierała, mówili, że kotki musiały się zarazić u nich (choć nie do końca bo znalezione były przez dzieci w szkole) - w każdym razie tłumaczyli, żebym sobie nic nie zarzucała. Też bardzo przytomnie ostrzegali przed adopcją drugiego kotka (ja to wiedziałam, ale przecież nie musiałam - więc zadbali o uświadomienie) - żeby wziąć ewentualnie kotki zaszczepione min po 2 szczepieniach i minimum półroczne - choć ja i tak się boję i chyba juz nigdy się nie zdecyduję, choć starszy syn bardzo nad tym ubolewa. Muszę to przemyśleć z rodziną.
Co jeszcze...bardzo podzielone zdania odnośnie separacji jak są dwa zwierzęta - ja jednak skłaniam się ku teorii, że nie ma sensu (wiem, że teoretycznie "nadkażamy" na okrągło) ale przemawia do mnie argument, że organizm i tak ma pewne "maksimum" wirusa i że wirus namnaża się w krwi a potem w jelitach/szpiku i nic to nie zmieni ile jest w otoczeniu. Natomiast moje zwierzęta bardzo się wspierały - mam w oczach do dziś obraz jego, jak poszedł umierać do siostry i odszedł wtulony w nią i jak ona się nim opiekowała - nawet na nas fukała malutka, żeby go bronić bo nie była pewna, co chcemy zrobić. Ona "odżyła" po jego powrocie i odseparowanie ich tylko moim zdaniem przyspieszyłoby śmierć każdego bo przeżyłyby to psychicznie strasznie. Choć pewnie da się poznać po kotach jaka ich jest relacja. Ale taka prawda - jak były za sobą dwa nieszczepione koty, już musiały się zarażać zanim były objawy widoczne, a przecież spały razem, myły się razem, korzystały z jednej kuwety...to potem oddzielenie nic nie zmieni - siadały razem na meblach, wycierały się w pościele, ściany, tapety, dywany. No nie wiem, nie upieram się - ale do mnie trafia to, że w takiej sytuacji sensu nie ma sensu rozdzielać kotków.
Wyników badań Natki nie mam - jeśli trzeba to poproszę, jeśli Wam statystycznie potrzebne.
Bardzo nam źle...cały czas mam w oczach jej błagalne spojrzenia. Ich obojga radość, małe czarne uszy i ciepłe wąsate noski. Były takie przyjazne, ciągle łaknące ciepła człowieka - i takie czyste - tak biedne szły do tej kuwety do kiedy mogły się choć czołgać, żeby nie brudzić dokoła siebie.
Straszny pech, że dzieci musiały tak trafić - nacieszyć się chwilę i patrzeć na coś tak potwornego. Życzyłabym sobie wróżki, która w stu procentach powie, czy się uda czy nie - i jeśli na 100% nie, to usypiać zwierzęta oszczędzając im tak potwornych cierpień. Ale wiem, że wróżki nie ma a nadzieja zawsze umiera ostatnia.