Greebo ma rzeczywiście dość trudny charakterek - o czym subtelnie uprzedzałam w początkowych opisach. Do tego znam ją i tak z lepszej strony, bo jednak u siebie nie była aż tak zestresowana - miała swoje sposoby na mijanie psów, czasem dopadła jakiegoś człowieka żeby się poprzytulać- choćby stał przy piecu buchającym ogniem. Nie ogarniała rozumkiem tego, że jej zycie wisi na cienkim włosku... A tu nagle..złapali wpakowali do klatki, gdzieś powieźli, tam znowu klatka i jakieś kłucie, potem znowu jazda i jakaś szopka, potem znowu jazda i jakaś klatka... i jeszcze jej w uszkach grzebią

i nie wpuszczają do łóżka, a ona tak kocha zakopać się przy człowieku w pościel....
Kiedyś tam wyciszy się, ale nigdy nie będzie "stoickim stoikiem. Bo geny robią swoje
I tu nastąpi opowieść historyczna, za czas jakiś udokumentowana zdjęciami ( jak wykopię z głębokiej czeluści)
Swoją opowieść rozpocznę w

chyba w 1987....opowieść jest słodko-gorzka... Więc w tym chyba 1987r. odwiedziłam nowe leśne siedlisko ludzi u których wcześniej spędzałam wakacje na ich poprzednim miejscu bytowania. Zgadało się, że potrzebują kota do domu, bo ich myszy zjadają. Mieli wprawdzie kotkę ze starego domu, ale ona piwniczno-podwórkowa była i z mieszkania wiała. Miał też być taki co do kuwety trafia...( bo ta wcześniejsza nie trafiała) No i załatwiłam im takiego kota - ok trzymiesięczną krówkowatą koteczkę.. Przyjechała aż ze Szczecina, via Stargard, K-lin na te Kaszuby. Wszystko publiczną komunikacją, a ostatni kilometr przemaszerowała na własnych łapkach, bo się już nie dawała w garści utrzymać...
To były inne czasy, o transporterku nie słyszałam a i o kociej naturze mało wiedziałam , chyba psią miarę przykładałam

- dziś za nic nie wypuściłabym z rąk ( klatki ) małego kociaka. No ale się udało - kicia dotrzymywała mi kroku i tak dotarłyśmy na miejsce. Kotka dostała imię Hrabina de Kić i okazała się rewelacją. Swoją misję wypełniła w 1000% - nie czekała na dorośnięcie, za myszy się zabrała z marszu i po kilku miesiącach dom był czysty, potem piwnice, a na koniec sama Hrabina zdecydowała, że stodoła ze stajnią to jest to. Mogła wchodzić do mieszkania, ale czyniła to rzadko, czasem zimować przychodziła pod piec. Została kilka razy mamą - w sumie nie zwracałam wtedy na to uwagi, nie bywałam też tam regularnie, więc zbyt dokładnie nie wiem ile razy miała kociaki, ale tych miotów od niej wiele nie było - pierwszy podrzuciła tej starej kotce, która tam wcześniej była, inny, jesienny zostawiła swojemu , niestety smutnemu, losowi, i dość szybko przestała zachodzić w ciąże. Uniknęła "ery prowery", dzięki czemu zachowała zdrowie na długie lata. Dożyła - jako stajenna, nie rozpieszczana niczym kicia, ponad 20 lat. Była już mocno głucha i ślepawa. Ale ciągle kategorycznie domagała się głasków - gdy się odsuwało rękę to waliła w nią upazurzoną łapą, z gniewnym wyrazem pysia - bo jak tak można, odmawiać kotu głasków
Koniec Hrabiny był tragiczny...dopadły ją trzy psy gdy zmierzała do stodoły - już ich nie słyszała nie widziała, przestała być ostrożna. Zresztą - nie nauczyła się zbytnio tej ostrożności, wcześniej nie potrzebowała, były takie psy na których można się było wyspać, które stanęły nad kotem żeby obronić przed nieuprzejmym psim gościem... Podobno chłopak ( ten od kuźni ) widział co się dzieje z mieszkania przez okno, wyskoczył ,ale zanim dobiegł było po wszystkim. Pochował kicię z honorami należnymi wojownikowi... tak mi o tym opowiedział, zresztą ładnych kilka lat po wydarzeniu, wcześniej usłyszałam tylko, że Hrabina już zakończyła swoje długie życie....
I tu przerwę swoją opowieść - trzeba za zawodową radosną twórczość się brać - do wyjaśnienia sprawy genów jeszcze dwa pokolenia

Hrabina była prababką Greebo... są chętni do śledzenia ciągu dalszego?