Dziś rano była u mnie sąsiadka-wetka, żeby obejrzeć Piotrusia. Biedak czuje się gorzej, niż to wczoraj wyglądało - kicha, smarcze zielonymi glutami, ma biegunkę (mam nadzieję, że to tylko efekt zmiany jedzenia), ślady krwi w kale. Kiedy wywalił się na plecy, żeby nam brzusio udostępnić do miziania, wydzielina spłynęła mu do gardła i zaczął się dusić. Wetka obstawia zapalenie krtani (niestety wyrwałam ją z domu i nie miała przy sobie stetoskopu ani żadnych leków). Wypisała receptę na sumamed, który trzeba podawać przez najbliższe 10 dni - ale w tej sytuacji to nie wiem, czy w ogóle wykupić tę receptę, skoro nie ma pewności, że faktycznie będzie dostawał leki regularnie

Wetka wyraziła się jasno - odwozimy tego kota na zmarnowanie, nie leczony będzie się czuł coraz gorzej

Wetka sugeruje rozwiązanie siłowe, sama działa w "policji weterynaryjnej" (cokolwiek to jest, nie dopytywałam) i deklaruje pomoc, gdybyśmy się na to zdecydowali. Oczywiście wiem, że to jest wyjście ostateczne i trudne do realizacji, jeśli nie chcemy, żeby 50 kotów wylądowało w schronie, po prostu piszę, że zadeklarowała pomoc, na pewno można się z nią konsultować...
Nie mam pojęcia, co z tym zrobić
