Zgrzytać zębami i wyć mi się chcę
Piątek, godz.22.07, siedzimy sobie z kolega przy towarzyskiej kawce, czekamy panie chętne na kociaczka, na telefon – ratunku, nasza kotkę podbalkonową właśnie podgryzły dwa psy, nie rusza się płacze, leży przy płotku ogródka przybalkonowego, ratunku, co mamy robić. Zrywam się, kolega nieco zdzwiony za mną, w biegu pytam, czy mogą kotkę gdzie zabrać, zamknąć nim dojedziemy, czy dzika – nie mogą, dzika, pan boi się, że ugryzie. Ok, niech stoją przy kotce, niech nie pozwolą jej nigdzie odejść, w razie czego niech obserwują, gdzie się chowa. Po drodze dzwonię potencjalnego ds., proszę, by poczekali, wyjaśniam, dlaczego. Dojeżdżamy - siedem, może 10 minut. Kotki nie ma. Ludzi też nie. Nie pilnowali, bo myśleli, nie nigdzie nie pójdzie, no i nie wiedzieli czy na pewno przyjadę.
Szukamy po krzakach, świecimy latarkami, wpełzamy pod balkony. Nie ma, właściwie wiadomo było, że nie będzie. W sobotę pracuję, tłumaczę, że jeśli kotka wróci, niech zaraz pokażą lekarzowi. Ale - pani nie ma samochodu. Lecznice w pobliżu trzy… No trudno, uzgadniamy, że dzwonią zaraz, jak się kotka pojawi, niezależnie od pory doby. Płaczą nad biedną kotką, przypominają, jak płakała, obiecują absolutnie natychmiast zadzwonić.
Wracamy, panie po kociaki czekają pod blokiem.
Sobota, godz.17.30 - wychodzę z pracy, profilaktycznie dzwonię – jest kotka, wróciła, siedzi w budce. Czemu nie dzwonili? Ano, tak zeszło. Byli u weta? Nie, bo dali wody, napiła, się, może się wyliże, bo pije. Pije bo ma gorączkę, może jednak do weta? A warto? Może samo przejdzie? Zmęczona i zirytowana chcę w końcu do domu, zamknąć się i już nigdzie nie wychodzić, daję 10minut na czas do namysłu. No jednak zabrać do weta.
Zabieram. „Dziką” kotkę wyciągam za kark z budki, przekładam do kontenera, taka „dzika” – kotka płacze, potem okazało się, że na tym karku i nie tylko miała skórę oderwaną od ciała… Na koci płacy wylega na balkonu pól bloku, wszyscy zatroskani, dopytują się, gdzie jedzie, czy aby zaraz nie uśpią, czy będą leczyć.. Informuję, ż kilka dni spędzi w lecznicy, potem trzeba będzie jeszcze przez jakiś czas podawać jej antybiotyki, co najmniej na te okres musie ktoś wziąć ją do domu - cisza, balkony pustoszeją. Opiekunowie oczywiście nie mogą, ale popytają.
Zawożę kotkę do Centrum (naprawdę nie mam siły dalej) - głębokie rany od zębów na tyle kota, krew cieknąca z pupki, rozerwana pochwa, nie wiadomo co z pęcherzem, co ze zwieraczami, cały tył opuchnięty. Leki, kroplówka – by sprawdzić, czy pęcherz cały, czy się wypełnia. Złamań nie czuć. Chyba 250ml, pęcherz się nie wypełnia się, jednak potrzebny rtg, może usg. Jadę do Sowy, po drodze dzwonię do opiekunów, informuję o stanie. Mówią, że szukali domu, nikt nie chce kotki wziąć, żeby ją uśpić..
Rtg - kotka jest praktycznie obdarta ze skóry – wyrywając się psom odspoiła sobie skórę na plecach i na brzuchu od mięśni. Pokąsania klatki piersiowej. Doba opóźnienia w udzieleniu pomocy lekarskiej – i mamy zakażenie. Dostaje kolejne leki, zostaje w szpitaliku. Ponieważ podejrzanie wyglądają zwieracze, dostaje od razu leki poprawiające przewodność nerwów. Udaje mi się załatwić dt na czas rekonwalescencji.
Niedziela rano - zwieracze nie działają, kotka bezwiednie siusia, kupy nie robi, bo nie ma z czego. Opiekunowie już dzwonili prosząc o uśpienie, ale ponieważ do lecznicy przywiozłam kotkę ja, my – FFA - płacimy za leczenie, ostateczna decyzja należy do nas. Długa rozmowa z lekarzami, konsultacja z innym lekarzem - czekamy. To decyzja lekarzy, nie moja - kierują się wiedzą i doświadczeniem, ja właściwie tylko wielkim żalem… Kotka jest opuchnięta, opuchlizna schodzi, może te zwieracze „załapią”.
W ciągu dnia jeszcze dwa telefony do lecznicy od opiekunów, oni już decyzje podjęli, zdziwieni, czemu lekarze jeszcze czekają.
Niedziela wieczór - zwieracze bez zmian.
Poniedziałek rano - bez zmian. W ciągu dnia pogorszenie, nie udaje się opanować zakażenia.
I wczoraj późnym wieczorem decyzja….
Kotka była oswojona, mieszkała pod tym balkonem kilka lat, może 7, może więcej. Trzy lata temu Dobra Pani trochę na siłę (bo kociaczki są takie słodkie), wysterylizowała ją. Dwa la temu próbowała wysterylizować pozostałe koty spod balkonu – została zwymyślana i przegoniona. Chyba rok temu ktoś z karmicieli zadzwonił do mnie, pojechałam jakieś koty wycięłam z trudem uzyskując zgodę opiekunów, kociaków nie pozwolono mi zabrać. Nie wiem, czy są jeszcze, czy przeżyły.
Czemu to piszę?
Bo muszę wyrzucić z siebie ogromy żal. Żal do karmicieli i opiekunów. Do obojętności ludzkiej. Rok temu kotów i kociąt było 6, może 8. Nie ma ich. Nie wiem,, co się z nimi stało. Pytałam – ano, „poszły sobie”. Ta jedna - pogryziona - była oswojona, tej jednej można było próbować pomóc. Nie udało się, mimo że próbowaliśmy. Karmiciele nie spróbowaliby licząc, że się „wyliże” – ile umierałaby w bólu i gorączce, we własnych odchodach w tej budce? Gdzie i jak umarły tamte?
Zagryzły ją psy biegające pod osiedlu, ludzie znają te psy, nie pierwszego kota „złapały” - nikt z litujących się z balkonów nad płaczącą kotką nie wie, albo nie chce powiedzieć, czyje są te psy. A nawet teraz, po śmierci kotki możnaby się psami-mordercami zainteresować. Nie mieszkam tam, pracuję, czasowo jestem zarznięta. Z balkonów patrzyli na mnie emeryci… Wiem, że nikt ni nie zrobi w sprawie tych psów. Że nikt mi nie powie, czyje są. Najwyżej przy kolejnym pogryzionym kocie nie zadzwonią, by uniknąć trudnych pytań ….
I jeszcze dlaczego – rany na kotce wyglądały strasznie – kilkanaście dziur po zębach. Ale najgorsze było ukryte - wyszło na rtg – prawie na całym ciele odspojona skóra… No i rozerwane zwieracze. W tym przypadku powodem do uśpienia kotki były i zwieracze, i zakażenie. A ile razy u kota widać ”tylko” kilka dziurek po zębach, i nikomu nie przyjdzie do głowy to, co dzieje się głębiej? Ogromny zbiornik ropy pod oderwaną skórą?


Kotki nie ma… Pozostał żal, może jakieś wnioski. I rachunki w lecznicach….