Będzie elaborat, trudno

. Ale wszystko w temacie.
Zofia&Sasza pisze:http://forum.miau.pl/viewtopic.php?f=10&t=125138
Zbieractwo w hodowli?
Mnie to wygląda na klasyczną pseudohodowlę (według artykułu: sześć czy dziesięć miotów w roku, kociaki sprzedawane z koszyka na rynku), a nie zbieractwo... Wiem, że mowa o problemie prawdziwym i tragicznym, ale nie podciągajmy może każdego przypadku złego traktowania zwierząt pod kolekcjonerstwo, bo się całkiem zamotamy.
A zamotanie nastąpiło już na poziomie całkowicie wystarczającym. Szczerze: przerażają mnie niektóre pomysły walki z kolekcjonerstwem, które się pojawiły na tym wątku. Obowiązek rejestracji DT w urzędzie, nałożenie oficjalnych norm architektonicznych, metrażowych, medycznych i finansowych, ustalony odgórnie limit liczby zwierząt przebywających w domu... Straszno trochę się robi. Nie wiem, skąd ta chęć objęcia każdej dziedziny życia siecią przepisów, która z definicji paraliżuje i ogranicza możliwości

Odgórne regulacje prawne, centralne zarządzenia, ograniczenia, obowiązki, limity etc. będą, moim zdaniem, wyłącznie ze szkodą dla kotów. Zarówno dla tych pod opieką dobrych, acz nieraz wielozakoconych DT/DS, jak i dla tych przebywających u kolekcjonerów.
Zejdźmy na ziemię, spójrzmy na realia. Odgórne regulacje prawne dotyczące opieki nad zwierzętami JUŻ SĄ. Istnieje ustawa o ochronie zwierząt, ustawa w swoim brzmieniu wcale nie taka zła - ma swoje niedociągnięcia, owszem, ale jest całkiem porządna. Daje m.in. możliwość legalnej walki ze skutkami zbieractwa (natomiast faktycznie zmiana potrzebna jest w zakresie umożliwienia sądowego zakazu posiadania zwierząt w ogóle). I to już ustanowione prawo NIE JEST PRZESTRZEGANE. Ludzie nie dbają o zwierzęta, policjanci nie przyjmują zgłoszeń i zniechęcają świadków, prokuratorzy umarzają postępowania, sędziowie odstępują od wymierzenia kary ze względu na "niską szkodliwość społeczną czynu", a urzędnicy Inspektoratu Weterynarii mają zwierzęta tam, gdzie słońce nie dochodzi. TO jest problem, a nie brak dodatkowych przepisów regulujących działalność DT. Nakładanie kolejnych ograniczeń prawnym przed skutecznym egzekwowaniem tych już obowiązujących mija się z jakimkolwiek celem, wspiera jedynie legislacyjną biegunkę, na jaką od dobrych kilkunastu lat cierpi polski (choć nie tylko oczywiście

) aparat ustawodawczy.
Odkładając zresztą na bok aspekt prawny, warto pamiętać, że empatii, szacunku czy miłości
nie da się narzucić dekretami. Tego trzeba
nauczyć: pracą u podstaw, edukacją (zwłaszcza dzieci), dobrym przykładem, promowaniem odpowiedzialnych postaw. Natomiast może niekoniecznie mieszaniem z błotem. Daje to co prawda niejaką frajdę

, ale ma drobny feler. Nie działa. Działa, oprócz żmudnej, mało spektakularnej edukacji, równie żmudna kastracja i sterylizacja na szeroką skalę, bo jak zwierzaka trzeba się naszukać i o niego starać, to i szacunek do futra automatycznie rośnie.
Inny aspekt: Martwi mnie i niepokoi tendencja do automatycznego wiązania dużej liczby kotów
[liczby! nie ilości - ja wiem, że polska trudna język, ale ten powszechny tutaj błąd jest naprawdę na poziomie podstawówki, którą chyba wszyscy obecni skończyli...] z terminami "zbieractwo" oraz "kolekcja". Co ma piernik do wiatraka
(poza mąką
)? Jasne, wygodnie jest tak sobie uprościć postrzeganie świata, ale podane już zostały przykłady zbieraczek z jednym albo dwoma kotami. Zresztą kwestia tego, ile zwierząt na mkw. należy uznać za "normalne", czyli "jeszcze nie za dużo", jest czysto uznaniowa. Np. mój ojciec uważa trzymanie czegokolwiek poza rybkami w liczbie więcej niż 1 za przesadę; mama jest zachwycona dwójką kotów i najchętniej dokooptowałaby im jakieś towarzystwo; dziadka sam pomysł trzymania w domu zwierzęcia kłuł w serce. To tak jednostkowo, a szerzej? Zdaniem całkiem pokaźnej części naszego społeczeństwa trzy albo cztery futra w domu to już dziwactwo, zoo, patologia, i w ogóle kosmos.
Zatem, skoro według statystycznego Kowalskiego bodaj większość aktywnych użytkowników miau to zbieracze

, sensowniej zamiast sztywnej liczby byłoby przyjąć kryterium, które jest ideą przewodnią niniejszego wątku:
Zofia&Sasza pisze:Według mnie
WARUNKI KONIECZNE I WYSTARCZAJĄCE, ABY MÓWIĆ O ZBIERACTWIE TO:1. Duża liczba kotów pod opieką
przy jednoczesnym niezapewnieniu im dobrostanu (w rozumieniu Ustawy o Ochronie Zwierząt:
http://www.eko.org.pl/lkp/prawo_html/us ... erzat.html)
2. Odmowa wydawania kotów do adopcji
A cóż to jest ten dobrostan? No, i tu wypływamy na szerokie wody, na których wielozakocone DT/DS należy koniecznie utopić, choćby waląc po głowie wiosłem.
Bo oczywiście zwłaszcza ktoś, kto ma dwa albo trzy wychuchane Mruczki (i często nigdy nie miał więcej), uzurpuje sobie prawo do oceny jakości opieki nad dwudziestoma tymczasami. Bo przecież to nie ideał i raj. Bo niehumanitarne jest posiadanie większej liczby kotów niż taka, której potrafimy zapewnić najlepszy byt. No dobrze. To teraz, proszę, kto z Was ma w domu idealne warunki dla kotów? Idealne, czyli m.in.:

oddzielny pokój dla każdego kota, na życzenie z własnym dużym drapakiem, nasłonecznionym parapetem, fontanną oraz umywalką, jeżeli akurat w niej futro lubi spać;

co najmniej jeden domownik 24/7 "na dyżurze", czyli w domu i nie śpiący, wiecznie gotowy na głaskanie albo zabawę, gdy tylko kot wyrazi takie życzenie;

codziennie świeże dostawy dopiero co zabitych bądź jeszcze żywych (wedle upodobań kota) myszy, nornic, szczurów, skowronków, jednodniowych kurcząt, ryb, motyli etc.;

wet wołany za każdym razem do domu, z całym potrzebnym osprzętem (rtg, usg, sala operacyjna etc.), by zwierzak nie stresował się wizytą w lecznicy;

posiadłość z wybudowaną wielką wolierą (z krzakami i drzewami wewnątrz), w której futra mogą zażyć ruchu na świeżym powietrzu?
Ile rąk w górze, kto ma taki dom?
Nie oszukujmy się: w opiece nad kotami idziemy na kompromis. Zapewniamy warunki tak dobre, na jakie pozwalają nam aktualne środki i możliwości. Obowiązkiem dobrego domu - stałego czy tymczasowego - jest rzecz jasna zachowanie równowagi między skalą pomocy a komfortem futer. Ale by sensownie wypowiadać się na temat tej równowagi, trzeba znać realia (znać = żyć w nich, a nie oglądać na obrazkach), z tym zaś bywa krucho...
anulka111 pisze:Zastanów się ,czy na przestrzeni Twego domu faktycznie te 25 kotów miałoby komfortowe warunki?
O stanie psychicznym rezydentow w tak dużym stadzie nie wspomnę.
U mnie Gucio kwilil ze stresu, jak pojawił się trzeci kot w domku. Chętnie bym miala jeszcze jednego kota,ale tzw.dobrostan mych rezydentow jest dla mnie wazniejszy niz moje chcenie.Dlatego powiedzialam stop dokacaniu dla dobra swoich kotów.
Górną granicę zdecydowanie powinien sobie każdy dt postawić znając swoje mozliwosci finansowe,mieszkaniowe itd.
Brak granicy prowadzi moim zdaniem prosto do kolekcjonerstwa, bo w ktoryms momencie osoba traci kontrole nad tym co robi.
Chyba z czegoś nie zdajesz sobie sprawy. Nie wiem, być może ludzie mający wyłącznie pielęgnowane od oseska koty kupione w hodowli żyją w odrobinę innej rzeczywistości (też można; nie rozumiem co prawda takiej filozofii, ale i nie krytykuję, przecież każdy ma prawo wybrać sobie sposób życia wedle własnego uznania).
Wielozakocone DT - ale mówię o prawdziwych domach tymczasowych, biorących potrzebujące futra do siebie na podleczenie, odkarmienie, dooswojenie i zsocjalizowanie, ogólnie doprowadzenie do stanu fizycznej i psychicznej "używalności", a następnie wydających do dobrych DS - nie "chętnie by miały" następnego kota (widać, że to Twoja potrzeba, nie kota). Te osoby nie szukają nowego futra, nie chodzą po stronach hodowli w celu znalezienia zwierzaka
dla siebie, tego wspaniałego i wymarzonego. One po prostu znajdują kota w zasyfionej piwnicy, w śmietniku, w silniku samochodu, w kartonie pod lasem... I biorą mimo braku idealnych warunków, bo po prostu nie chcą dać mu umrzeć. To trochę inny świat.
anulka111 pisze:Domy tymczasowe mają taką opinię jaką sobie wypracują -
lepiej ,by w dt był jeden tymczas czy kilka,ale wlasciwie zadbane,niz wielkie stado ,gdzie nie ma mozliwosci zadbać o wszystkie koty.

A wielkie stado zawsze bedzie podejrzane o to ,że stało się czyjąs kolekcja.
Najlepiej, aby DT w ogóle nie były potrzebne, a wszystkie koty miały cudowne, idealne, bezpieczne i dożywotnie domy stałe - co do tego się chyba zgodzimy?
Jednak smutna rzeczywistość - z którą, jak wnoszę z rozmaitych wypowiedzi, masz styczność głównie czy też jedynie za pośrednictwem łącza internetowego - jest taka, że setki tysięcy kotów nie mają nie tylko domu wspaniałego, ale choćby takiego sobie. Pytam zatem grzecznie: Co, Twoim zdaniem, z takim znalezionym pod krzakiem kotem powinna zrobić osoba, która ma już w domu dwadzieścia futer? Znaleźć DT/DS na już, w ciągu kwadransa? Fajnie, jak się znajdzie, jednak często jest to niewykonalne. Zostawić pod tym krzakiem, niech sobie zdycha? Oddać do schronu? Zanieść do weta w celu zabicia (jakoś inaczej brzmi niż "uśpienie")?
Bez oporów przyznam rację sceptykom, że domy wielozakocone nie są doskonałe. Przy kilkunastu czy ponad dwudziestu kotach logistycznie nie da się zapewnić im tyle uwagi, ile można dać jednemu albo dwóm zwierzakom. Ale, na litość boską, bierzmy pod uwagę alternatywę dla tej niedoskonałości. Wyobraźcie sobie powiedzenie znalezionemu na ulicy kotu, gdyby mógł nas zrozumieć: "Słuchaj, nie mogę się tobą zaopiekować jak należy. Tutaj nie masz domu, codziennie grozi ci śmierć pod kołami samochodu, od trutki albo w zębach psa, jadasz resztki ze śmietnika i nikt cię nie kocha. A ja mam do zaoferowania tylko piętnaście minut głaskania dziennie (zamiast godziny, jak się należy), do jedzenia byłaby co najwyżej acana (a powinna być świeża cielęcina). Więc sam rozumiesz, że najlepiej będzie, jeśli cię szybko i prawie bezboleśnie zabiję. To dla twojego dobra."
Zaraz ktoś może powiedzieć, że to demagogia, bo tworzę oparty na emocjach obraz tam, gdzie musi działać również rozsądek. Prawda, musi. Ale jeżeli o emocjach całkiem zapomnimy, to najlepiej wytłuc wszystkie bezdomne zwierzęta. Od razu, po prostu przekształcić schroniska i azyle w zakłady utylizacyjne, zwalczające bezdomność na bieżąco. Przecież to właśnie emocje (miłość do zwierząt, sympatia, współczucie) sprawiają, że w ogóle chcemy futra ratować. Znów - potrzebna równowaga.
Oczywiście prędzej czy później musi tu paść pytanie o granicę. Kiedy trzeba odmówić pomocy, bo nie jesteśmy w stanie zapewnić godziwych warunków? Czy warunki tylko trochę lepsze niż na ulicy, czyli np. kiepskie żarcie, mało rąk do głaskania i zimny, pusty pokój, to uczciwa alternatywa dla ulicznej biedy? Moim zdaniem prawie zawsze nie. Jednak warunki stawiane przez niektóre z obecnych "troskliwych" osób - albo żarcie z naj-naj-najwyższej półki, godzina głaskania dziennie i wymagany kotometraż kwadratowy, albo morbital - są bardzo nie w porządku. Wobec kotów przede wszystkim, ale też ludzi, którzy poświęcają często własny komfort, od groma czasu, emocji i pieniędzy, by uratować kolejne życie.
Czy ja mam jakieś pojęcie o opiece nad 20-30 kotami? Nie mam. Posiadam wyobrażenie na ten temat, bo miałam już w domu (najwięcej) 11 kotów, a przez dwa miesiące 7 kotów i 7 psów. Łatwo było? Wcale nie. Co prawda jedna para kocich rezydentów, jedna kocia tymczasowiczka i pies-rezydent to stwory całkiem bezproblemowe w stadzie (Chlory są też mocno przygłupie i mają samobójcze skłonności - to inny temat
), ale poza nimi była: dwójka moich pierwszych rezydentów, czyli kocica-menda, terroryzująca wszystkie nowe futra, oraz jej brat, wiecznie szukający bójki z jednym z tymczasów, którego nie znosił; dwa tymczasowe burasy, totalnie aspołeczne (jedna awanturniczka, drugi płochliwy prowokator, co powodowało stałą okupację łazienki i w konsekwencji konieczność np. wynoszenia delikwentów na balkon w celu złapania światła dziennego, a potem eskortowanie z powrotem, by zapobiec scysjom); tymczasową sukę, niekompatybilną z kotami (bo każdego chciała od razu lizać i memłać w pysku, co w wypadku mojej szui groziłoby poważnymi obrażeniami
); pięć szczeniaków, wymagających rzecz jasna socjalizacji, specjalnej kontroli medycznej etc.
I co? Idealistów stąpających po różowych chmurkach, skorych do uznania moich wysiłków za przedsięwzięcie z góry skazane na porażkę informuję: dało się, choć wcale różowo nie było. Ja byłam przemęczona zwykłą codzienną obsługą, przedsięwzięcie w rodzaju karmienia stada, podawania potrzebnych tabletek albo wychodzenia na spacer z psami wymagało pewnej ekwilibrystyki, rachunek u weta przekraczał granice rozsądku, zdarzały się bójki między kotami, suki też musiałam parę razy bronić przed kocicą. To w żadnym razie nie były warunki idealne (zwłaszcza dla mnie
, wyglądałam podobno jak zombie
). Ale alternatywą dla burych tymczasów był jedynie hotel (= klatka) na dziesięć miesięcy potrzebnych do wyprawienia ich do Irlandii, dla suki - śmierć z głodu i zimna w opancerzonym kojcu 2x3 metry, dla szczeniaków - utopienie. U mnie zamiast raju miały dach nad głową, zabawy, dobrej jakości jedzenie, pieszczoty - i trochę tłoku. Dziś mają się dobrze. W nowych domach. Żyją. Mogły być martwe.