
Wczoraj zdecydowaliśmy o wysłaniu Fredka w podróż za tęczowy most. Nie pomogła niestety ta chemia, którą go pasłam w zeszłym tygodniu. Oprócz innych, poważnych przypadłości Fredu miał anemię, dlatego dni i noce spędzał w przewiewnych miejscach, na schodach, na parapecie otwartego okna albo w krzakach na stawem. Morfologia znowu w ciągu tygodnia poszła w dół.

Postanowiliśmy, że nie będziemy czekać aż zacznie się dusić. Taka była umowa z naszą doc, która też była zdania, że nie można pozwolić kotu cierpieć.

I nie cierpi. My niestety tak. Dziś rano mało się nie rozryczałam jak spojrzałam na pudło z lekami Fredka.
Pięć lat temu był naszym ósmym kotem. W międzyczasie doszło pięć, choć niektóre, jak koty po moich rodzicach, tylko delikatnie zaznaczyły swoja obecność w drodze ku tęczowemu mostowi. Teraz mamy sześć kotów: ostatnie dwie "orzeszki" - Miecię i Maciejkę, wiecznie zafaflunioną Malagę, i trzy zeszłoroczne sieroty: Maxa, Alberta i Małe, no i dwa psy.
Większość z tej siódemki odeszła w tym i zeszłym roku. Jakiś mamy niedobry czas, nie tylko zresztą dla zwierząt.