W weekend prawie żegnaliśmy się z Wikcią - wymiotowała, nie chciała jeść, nie chciała się tulić, nie osiołkowała. Inna sprawa, że wiało i przy tzw.ogromnym nakładzie sił i środków, uzyskiwaliśmy szaloną temperaturę 13-16 stopni. Mnie też odechciało się żyć, zwłaszcza tutaj.
W poniedziałek huragan ustał, temp. natychmiast skoczyła powyżej 23 stopni i babuszka odżyła - pałaszowała jedzonko, wędrowała po domu, wydawała polecenia.
Dzisiaj znów gorzej. Coś tam
podziubała (podobno nie ma takiego słowa 
) i jest markotna

Nie wiem, czy to starość, czy coś mogłabym dla niej zrobić?
Postanowiłam, że nie będę, na siłę oswajać Krówka i że go wypuszczę w stare miejsce - tak było rano.
Potem pojechałam na to podwórko, jeszcze bez niego i zwątpiłam. Czyli ciągle nie wiem, co począć z dzikiem
Ostatnio w ogóle jest dosyć kiepsko - ta temperatura i chore koty. Głupio mi, ale jakoś tak przypomniała mi się piosenka: "W prosektorium najprzyjemniej jest nad ranem..." Atmosfera przez kilka dni była straszna, nikt nikogo nie gonił, nikt nie szalał, nikt niczego nie rozwalał, nikt nie wył pod drzwiami - koszmar
Teraz powolutku wychodzimy z choroby - trzy koty trzymają się dzielnie, trzy z izolatki, nie szczepione - też. Pozostałe różnie, ale chyba damy radę.