No więc, jest tak: w nocy usłyszałam łomot, który wskazywał na to, że Basiunia zrzuciła klatkę ze sobą i to co najmniej do sąsiadów. Uznałam, że w nocy łapać jej nie będę

. Poranna inspekcja wykazała, że klatka stoi na miejscu, w klatce siedzi kot, za to przemieściła się kuweta, przy okazji wywalając miskę z jedzeniem i rozlewając wodę. Rozsypany żwirek możemy w tym równaniu pominąć
Nie wiem, co się robi w takich wypadkach - jakoś mi się wydaje, że próby oswojenia są związane z odróżnieniem naczyń do jedzenia od naczyń do ... wydalania. Z duszą na ramieniu przystąpiłam do porządkowania klatki. Jedną ręką otworzyłam drzwiczki, druga rękę trzymałam na kocie, trzecią ręką blokowałam szczelinę no i czwartą ręką przesunęłam kuwetę na miejsce, podwiesiłam miseczki tamże i wybrałam część jedzenia ze żwirku. Robiłam to na kilka rat i nie zupełnie dokończyłam, bo dzień dobroci się skończył i Basia zaczęła posykiwać na mnie i zdradzać nadmierne zainteresowanie uchylonymi drzwiczkami. Ponieważ nie wiem, co takie stwory uważają za jedzenie

, podałam też pół saszetki whiskasa
Basia ma mięciutkie futerko

, nawet lepsze niż Zuzia czy Gołąbka

, ale też na pewno gęstsze. Dała się trochę pogłaskać, ale chyba ze strachu. Potem zaczęła syczeć. Na moje koty syczy z wzajemnością.
A ja teraz siedzę z poranną kawą i zastanawiam się, czemu czuję się taka wyczerpana

Czarne zostało, jedno albo dwa, z czego jedno to pewnie matka. Gówniarz, niby, że ok pół roku ale może mniej a może niezbyt wyrośnięte. Zobaczymy, co dalej.
No i mam cichutką nadzieję, że Zofia&Sasza zaświadczy, co zrobiłam z Gołąbki
