Raport z pola walki:
Piątek wieczór, godzina 1800. Przywozimy Stefana(tudzież Stiepana/szarego). Józek radośnie wyskakuje nam na spotkanie, po czym zatrzymuje się w pół kroku (i metra, bo go bezwładność pociągnęła), wydaje z siebie wściekły syk i zamiera. Wypuszczamy kota, Józek się jeży, po czym koty obwąchują się, a nasz rezydent zwiewa pod łóżko. Nowy od razu zaczyna z radosnym miauczeniem (a wyje jak syrena) obcierać dosłownie wszystko w zasięgu wzroku. Niestety, szczególnie interesuje go wyjście na balkon i klatka ze szczurami, czyli akurat te dwie rzeczy, których mu nie wolno. Na szczęście nie interesuje się terkami dla pająków (ale nie mówcie mu! Bo chyba jeszcze ich po prostu nie kojarzy). Noc upływa pod znakiem straszliwego syczenia spod łóżka, i odgłosów bawienia się ze wszystkim co popadnie. Zasypiamy, niepewni o poranek.
Sobota. Józek o dziwo, mimo oddania całego pola walki nie wytrzymał tęsknoty za spaniem z nami i rano obudziłem się z czymś futrzastym między nami. Młody latał jak - nomen omen - kot z pęcherzem i oznaczał dalej wszystko. Biedny Józek tylko patrzył... Powoli jednak zaczął odzyskiwać front, bowiem syczenie dobiegało już nie tylko spod łóżka ale i z samej kołdry, gdzie leżał. Niestety, nowy jest deczko przygłuchy i ogólnie rzecz biorąc lekko niedorobiony, zatem nic sobie z tego nie robił. Bezceremonialnie wlazł na łóżko, wywiązała się krótka walka polegająca na syknięciu i machnięciu łapą, po czym Józek zwiał z łóżka. Dobrze, że zaczął chociaż, że tak ładnie powiem, defekować, bo obawiałem się że z nerwów nie będzie mógł albo będzie robił tam gdzie śpi. Na szczęście to ideał kota, zatem prędzej czy później ruszył na misję odbicia kuwety. Mimo tego że postawiliśmy drugą, na wszelki wypadek, przy łóżku, on chciał do swojej. Były trzy podejścia, przerywane przez ciekawskiego Stefana.
Popołudnie. Te koty to same nie wiedzą czego chcą, tzn. Józek chyba nie wie. Raz się ze Stefanem obwącha i wszystko gra, za pięć minut syczy jak wąż i nie dopuszcza do siebie. Duzi w liczbie 2/3 wychodzą. Zostaje nasz współlokator. Gdy wychodzimy z budynku, oglądam się za siebie i myślę, że dobrze byłoby wracać do czegoś więcej niźli wypalony krater. U znajomych po jakimś czasie piszę do współlokatora - koty śpią, raz przyłaził do niego Józek, potem wpadł drugi co oczywiście rozwiązało problem Józka. Wreszcie koty poszły spać, oba osobno niestety.
Wracamy, prawie północ. Dom stoi cały. Oddycham z ulgą. Ja siadam do pracy, Keirzontko robi swoje na komputerze. Czasem trwają krótkie, dwusekundowe walki, ale generalnie jest spokój. Najgorsze ma dopiero nadejść.
Sobota, około czwartej w nocy. Stwierdzam że mi na dzień dzisiejszy pracy wystarczy i kładę się spać.
Za pół godziny wstaję, bo Stefan robi roz**** w pokoju. Zdejmuję go z klawiatury na biurku, mówię grzecznie co i jak i idę spać.
Za godzinę budzi mnie hałas. Kot walczy ze wszystkim w pokoju. Uspokajam go, rzucam mysz (z piórami w dupie), po czym kładę się spać.
Za godzinę budzi mnie hałas. Kot stoi na suficie klatki szczurów. Wstaję, zdejmuję go z klatki, mówię że obedrę ze skóry, przy okazji mruczę w okolice łóżka że ten co pod nim leży powinien Stefanowi pi... w łeb raz a dobrze i byłby spokój. Miziam Stefana z dala od klatki. Ponieważ jest szósta rano, przy okazji wychodzę na papierosa.
Za jakiś czas znowu hałasy, wstaję, wszystko ok. Kot leży na moim fotelu i patrzy się jak ze Shreka.
Idę spać.
Budzimy się koło pierwszej i... tu urywa się historia. Spisuję ostatnie wydarzenia.
