A ja Wam jeszcze w ogóle nie miałem z tego wszystkiego kiedy napisać, jak to się wszystko zaczęło.
Przeprowadziliśmy się z żoną z bloków do domu. Od razu dodam, że połowa zaszczytów należna jest jej

No i tak. Cicho jak makiem zasiał. Dużo ciszej niż w mieszkaniu. Przestrzeń sporo większa. Pomyśleliśmy sobie, że fajnie byłoby mieć jakieś zwierzątko. Oboje zapracowani, więc pies raczej nie. 3x dziennie spacer to jednak uciążliwość przy naszym trybie życia. Ale pracujemy w domu, kot miałby towarzystwo. Więc kotek. Naczytaliśmy się o akcji rasowy=rodowodowy. Oj, drogo, ale co zrobić. Niech będzie rodowodowy. Będziemy mieli pewność co do cech psychicznych. Będzie taki, jaki chcemy.
Tak na marginesie, to akcja jest stronnicza. Osoby zrzeszone w związku są pokazywane jako święte (a często nie są), a osoby niezrzeszone to wszyscy bez wyjątku pozbawieni skrupułów producenci żywego towaru, który w dodatku maltretują. To chyba nie do końca tak.
No w każdym razie pojechaliśmy do hodowli. Rozmawialiśmy z panią wiele godzin, spodobaliśmy się sobie bardzo. Zdecydowaliśmy się nie na jednego, a na dwa koty. Wybraliśmy kotki. Codziennie oglądaliśmy ich zdjęcia, szykowaliśmy się, nie mogliśmy już się doczekać. No i ten natłok myśli. Jak to teraz będzie. Rewolucja w życiu. A pani po tygodniu stwierdziła, że jednak nie sprzeda nam kotów, bo miałyby u nas źle

. Wywnioskowała to na podstawie jakichś idiotycznych przesłanek. Uznała, że jestem "za biedny". Nie wiem, może mam za mały dom. I faktycznie nie jeżdżę Ferrari. No nic. Byliśmy bardzo źli i powiedzieliśmy sobie nigdy więcej żadnej hodowli.
Godzinę później wyszedłem do sklepu, wracam, a na środku schodów do domu leży Białasek. Malutka białą kuleczka. Żona szybko pokroiła polędwicę i go nakarmiliśmy. Był bardzo nieśmiały i ostrożny, ale to przecież normalne. Był taki głody. Po polędwicy w ruch poszła kiełbaska. Ja patrzę, a w takim dużym okrągłym krzaku, na samym dole, jeszcze mignęły mi jakieś inne oczka. I pojawił się Filip. Taki malutki diabełek. Myślę sobie, zesłanie niebios. W ruch poszedł łosoś norweski

i już wiedziałem, że sam na kolację zjem coś mniej wyszukanego, ale co tam. No i nie minęła dłuższa chwila, a pojawiła się Myszka. Trzy malutkie, bezbronne kociaczki i my. Na tych schodach. Mówię nic, trzeba działać. Pojechałem od razu do sklepu zoologicznego po te Royale, drapak, piórko, miskę itd. Ja wracam do domu, a tu żona dzwoni, że już nie trzeba jedzenia, bo biegnie mama z myszą w zębach.
Ale jak się powiedziało A ... nakarmiliśmy całą czwórkę. Aż im się uszy trzęsły. Poleciałem zrobić takie prowizoryczne zakrycie studni, żeby maluchy nie powpadały. Następnego dnia już na nim siedziały, więc chyba w samą porę. No nic, nakarmiliśmy i poszliśmy do domu z poczuciem zrobienia dobrego uczynku.
Następnego dnia patrzę, a maluchy nadal u nas. No to znów karmienie i próba oswajania. Filip pierwszy zainteresował się piórkiem, do którego cały czas doskakuje jako pierwszy. A Białasek okazał się najodważniejszy i pierwszy zwiedził dom. Ale były bardzo płochliwe i jakikolwiek ruch, to od razu zwiewały. No nic, mówimy sobie. Zobaczymy, jak się sytuacja rozwinie. Następnego dnia była wielka ulewa. Kotki całe mokre. Wyczaiły, że u nas nad schodami jest daszek. Mówimy sobie, że nie możemy ich karmić, bo mama nie nauczy ich polować, albo je zostawi, jak zobaczy, że my karmimy. No ale jak tu nie dać takim maleństwom. Mętlik w głowie. Chcielibyśmy pomóc, ale tak, żeby nie zaszkodzić. No ale jak z 4 kotami, przecież to absurd.
Kolejnego dnia obudziło mnie stukanie do okna. Wszystkie 3 maluchy siedziały na parapecie i najwidoczniej chciały wejść. Długo się nie zastanawiałem ...
Resztę już znacie. Mamę najtrudniej było przekonać, ale w końcu skusiła się na dobrą karmę. Maleństwa pierwsze co zrobiły, to sprawdziły, czy mogą się wydostać. Jak parę razy upewniły się, że doskoczą z powrotem na parapet, to dopiero wtedy stwierdziły, że mogą coś zjeść. No i decyzja zapadła. Jak miałem wszystkie cztery, zamknąłem okno, zadzwoniłem po weta i pobiegłem uspokajać żonę przerażoną tym, jak my sobie z tym wszystkim teraz poradzimy

I tak w kilka dni doszliśmy do sytuacji, że bojaźliwe kotki dają się głaskać, brać na ręce i dokazują w najlepsze. Mają już swoje kocie budki z kartonowych pudeł, miseczki, zabaweczki, przysmaki, a jutro robię im zabezpieczenie schodów i z czasem pewnie też wolierę.
I serce mi się kraje, mając świadomość, że nie pomogę wszystkim kotom w potrzebie i że są też bardziej potrzebujące, bo chore. Płakać mi się chce. Bardzo mnie to wszystko rozczuliło i wzruszyło. A na co dzień jestem twardzielem. Teraz już nic nie jest takie jak dawniej, gdy widzę bezdomnego kotka na ulicy. Bo wiem, jakie to mądre i kochane zwierzątka.