Skoro taki watek powstal, to i ja sie dolacze, a wlasciwie dokoncze to co juz kiedys zaczelam. Zaczelo sie wszystko w watku "przedstawiamy sie", ale pozwole sobie skopiowac tutaj, zeby byla pewna ciaglosc historii:
MOJE KOTY:
Wypada zaczac od najstarszego, wiec po kolei:
Najstarsza aktualnie kociasta jest czarna Zuzia. Koty w naszym domu bylu od wielu lat, wlasciwie od mojego dziecinstwa, kiedy to przynioslam mala bura kulke spod smietnika - u sasiada w piwnicy kotka miala "gniazdo" a ten po prostu ktoregos dnia je odkryl i wyrzucil kociaki na pole. I tak to sie wszystko zaczelo. Ta bura kulka wyrosla na pieknego kocura, Maćka Nr 1, ktory byl z nami przez 15 lat. W miedzyczasie pojawila sie wlasnie Zuzia, a poznej... to juz bylo z górki.
Zuzia jako male kocię trafila do domu, w ktorym - wydawac by sie mogło - jest raj na ziemi dla kota. Dom wolno stojący, daleko od ulicy, kot moze spokojnie wychodzic sobie na spacery, a reszte czasu spedzac bezpiecznie w cieple, otoczony miloscia. Wystarczy tylko zrobic np maly otworek w drzwiach, klapke w okienku czy cos w tym rodzaju. Niestety - w jej przypadku potencjalna bajka okazala sie koszmarem: po krotkich zachwytach nad malym kotkiem, kiedy to wolno jej bylo przebywac "na pokojach", zostala zdegradowana na kota podworkowego tylko i wylacznie. Sam ten fakt nie byl jeszcze najgorszy. Nastoletnie dzieci wlascicieli, w tym czasie tzw "trudna mlodziez", mialy czasami pomysly na zabawe z kotem... najdelikatniejsza z nich to np wyrzucanie przez okno z I pietra. Reszte pomine, bo do tej pory odczuwam niesmak i wstyd, ze mimo wszystko robili to ludzie, ktorych znam. Kocina byla po prostu dreczona. Co do wyzywienia, to w pozniejszym okresie zaczal panowac tam poglad, ze wystarczy tylko troche mleka, a reszte kot sobie upoluje. Kiedys, gdy zostala poparzona wrzatkiem (podobno przez przypadek.. hmm) dostala gardan przeciwbolowy, bez konsultacji z wetem... bo kto by tam sobie kotem glowe zawracal. Oczywiscie probowalam nieraz wytlumaczyc, ze kot to nie zabawka, ze o kota trzeba dbac, karmic, leczyc, jesli jest taka potrzeba, no ale najwyrazniej mam za slaba sile perswazji. Pamietam jak dzis dzien w ktorym zapadla decyzja o zabraniu kici: akurat bylysmy z mama w odwiedzinach, zabiedzona czarnula wylazla spod krzaka, miauczac zalosnie. Oczywiscie wzielam ja na rece, zabralam do mieszkania. Przez caly ten czas siedziala tylko u mnie i u mamy na kolanach, wtulona, zwinieta w maly klebek. Niestety, trzeba bylo wracac. Kicia zostala na swoim podworku

Przez nastepny dzien nie moglam sobie znalezc miejsca. Po poludniu nie wytrzymalam: "mamo, jedziemy po Zuzie". Jesli mam w sobie jakas tam wrazliwosc, to na pewno po mamie, dlatego na szczescie nie musialam zbyt dlugo nalegac. Zabralysmy ja, mowiac, ze tylko na czas leczenia, bo kotka rzeczywiscie wydawala sie chora. W drodze do nas do domu w autobusie siedziala bidulka u mamy na kolanach, nawet nie probowala sie wyrywac, tak jakby wiedziala, ze wszedzie gdzie bedzie, moze byc tylko lepiej. Oczywiscie okazalo sie, ze kocina jest niedozywiona, chora, zarobaczona, w ciazy, a na dodatek ma znaczna przepukline. Najbardziej przerazal nas moment porodu, czy sobie da rade i jakie to bedzie mialo skutki. W koncu ten dzien nadszedl: na szczescie udalo sie, silami natury, jednakze jedno juz urodzilo sie martwe, dwa sprawialy wrazenie, ze tez nie jest z nimi za dobrze, nie mialy zbyt duzych szans na przezycie. U weta w gabinecie zapadla decyzja, ze ... Przykre to jest do tej pory dla mnie, ale pocieszam sie, ze przynajmniej nie cierpialy, nie meczyly sie. Teraz wiem, ze mozna odchowac nawet bardzo slabego maluszka, ale tamte naprawde byly w bardzo kiepskim stanie, poza tym moze i ja nie bylam jeszcze gotowa na taka walke o zycie.
Chcialam jeszcze wspomniec o czyms innym: zawsze czytalam, ze kotce w momencie porodu nie wolno przeszkadzac, najlepiej zostawic ja w spokoju. Tymczasem Zuźka, bedac u nas niecaly miesiac, nie pozwalala zostawic jej samej, gdy zostawala w pokoju sama, tak ze nie miala ani mamy ani mnie w zasiegi wzroku, zaczynala miauczec zalosnie. Gdy ktoras z nas wracala, usiadla kolo niej, a najlepiej jeszcze zaczela delikatnie glaskac - bidulka uspokajala sie, widac bylo, ze porod sprawia jej duzy bol, ale stawala sie spokojna.
I tak juz zostalo: od tego czasu minelo 8 lat, Zuzia ma juz prawie 10, jest z nami, jest nasza "przylepka" przytulanka. Juz nawet w jej zachowaniu, w jej oczach trudno zauwazyc slad tego, co kiedys przezyla. Mam nadzieje ze zle wspomnienia naprawde zatarly sie w jej pamieci.
W czasie kiedy pojawila sie Zuźka, byl jeszcze z nami Maciuś Nr1. Przyjal ja, o dziwo, bez wiekszego problemu, mimo ze byl juz wowczas "powaznym panem w srednim wieku". Oczywiscie nie obylo sie bez kilku pacnięć łapa oraz sykniec ostrzegawczych, zeby sobie nowa nie pozwalala za duzo. W krotkim czasie jednak ich stosunki staly sie wrecz przyjacielskie.
Po 15 latach - Macius odszedl. Trudno jest mi opisywac rozstania, zwlaszcza po tylu latach wspolnego zycia. Nie umialam sobie wyobrazic domu bez niego. Tamten okres był dla mnie szczególnie ciezki, nie tylko przez odejscie Macka. Zwalily mi się na glowe problemy, o których nigdy nie myslalam, ze stana sie moim udzialem. Deprecha i to gruba wisiala w powietrzu. Oczywiście nie wspomne o tym, ze postanowilysmy z Mama, ze już zadnego kota nie bierzemy, ze zostala Zunia, niech sobie spokojnie zyje z nami i tyle nam wystarczy.
12 listopada 2000r – jeden z najgorszych dni w moim zyciu, kiedy zwalilo mi się cos bardzo przykrego na glowe... I zarazem jeden z najpiekniejszych, gdyz wtedy pojawil się ON _ Macius N*2. Niespodziewanie zadzwonila ciotka z niusem, ze znalazla na przystanku kotka, malego oswojonego.... burego! Jade po niego, biore go! Był u niej w pracy, miala go zabrac do siebie do domu. Weszlysmy do szatni, na krzesle siedzial malutki burasek. Wzielam go na rece, przez cala droge tulil się do mnie, od czasu do czasu zerkajac mi w oczy... az w koncu nie wytrzymal i mnie obsikal. Smieje się nieraz z tego, ze już wtedy sobie mnie zaznaczyl, ze będę jego. I tak zostalo. Od pierwszych dni malec siedzial u mnie w pokoju, lezal mi na kolanach albo spal ze mna przytulony do mojej twarzy. Kiedy już był za duzy, by się zmiescic pomiedzy moje ramie a szyje, spal wyciagniety jak struna, przytulony do mojego tulowia. Achhh, jak on potrafil mruczec!!! To mruczenie wyzwalalo tez u Zuzy jakies ukryte instynkty macierzynskie, potrafila przybiec z drugiego pokoju, polozyc się obok i zaczac go np. lizac, co nie zawsze akurat Mackowi się podobalo. Ale jedno było pewne: miedzy kociastymi zawiazala się przyjazn i to było najwazniejsze.
Maciek rozrabial, demolowal mieszaknie, wygrzebywal kwiatki z doniczek (od tego wlasnie czasu nasz kwiatostan ulegl powaznemu zubozeniu), probowal tarmosic Zuze, gryzl nas i drapal w ramach specyficznie pojetej sympatii był gadula jakich malo: kiedy mowilam cos do niego, odpowiadal swoim mrr, miaaa, na moje: „no cio Macius” przewracal się na plecy, wystawiajac kropkowany brzuszek do glaskania. Sypial ze mna, był zawsze wtedy, kiedy czulam się smutna, zdolowana, nie wiem jak on to robil, ale zawsze to wyczuwal. Nie musial mowic, jego oczy wyrazaly wszystko. Po prostu był.
Kazdemu zyczylabym takiego przyjaciela, który, chociaz nie potrafi mowic, to jednak na kazdym kroku daje odczuc, ze jestes dla niego kims bliskim.
Poltora roku trwala sielanka. Wiosna 2002r zauwazylam, ze Maciek staje się jakis slaby, osowialy, mniej je, wymiotuje. Wizyta w lecznicy, badania krwi: rozchwiane wyniki ASPAT, ALAT, mocznika, cos tam jeszcze. Kuracja, kroplowki, specjalna dieta.. Po jakims czasie troche mu się poprawilo, z tym ze caly czas dostawal jedynie specjalna karme. Po kilku tygodniach znowu pogorszenie – kolejna seria kroplowek, essentiale, jakies inne leki. Taki stan rzeczy trwal do polowy wrzesnia, kiedy to wyraznie pogorszyl się jego stan zdrowia. Kolejne kroplowki, zastrzyki i tp. Wyniki były coraz gorsze. On sam wydawal się jakby znikac w oczach. Pytalam weterynarza, na ile to leczenie ma sens, czy to nie jest wieksza krzywda dla niego, do kiedy można to ciagnac. Odpowiedzial mi wtedy, ze dopóki nie cierpi, nie odczuwa intensywnego bolu. Wiedzialam już bowiem, ze jest to nieodwracalne, trwalej poprawy już nie będzie. Z niepokojem obserwowalam jego zachowanie, czy nic gorszego się nie dzieje. Poki co, zaczelam podpatrywac w lecznicy, jak się daje kroplowki, tak aby go nie meczyc codziennymi wizytami. Mialam nadzieje... W koncu nastal ten dzien: Maciek zaczal się dziwnie wiercic, był niespokojny, w koncu poszedl na przedpokoj i tam zaczal rozpaczliwie miauczec. Zabralam go do pokoju, polozyl się na lozku, widac było, ze cierpi. Chcialam go poglaskac, tak jak zawsze to lubial, a on tylko miauczal zalosnie, jakby każdy dotyk sprawial mu bol. Zadzwonilam do weta, który go prowadzil, akurat wtedy lecznica była nieczynna. Wysluchal i powiedzial, ze to niestety najprawdopodobniej jest ten moment... Ze już nie ma dla niego ratunku. Można przeciagac ten stan srodkami przeciwbolowymi, ale jak dlugo? 4 pazdziernika 2002r Macius odszedl do tamtego innego swiata, w którym już nie ma cierpienia ani bolu. Do tej pory, kiedy przejezdzam prawie codziennie obok lecznicy, w ktorej to się stalo, czuje jakas pustke w sercu, widze go, jak zasypia na mojej rece, a ja powstrzymuje lzy, żeby nie poczul, ze dzieje się cos zlego.
Mialam przedstawiac moich obecnych mruczakow, ale musialam... nie moglam odpuscic ani Macka nr1 ani mojego malego przyjaciela, ktory odszedl zbyt wczesnie, by tak po prostu przyjac ten fakt do wiadomosci. Zreszta - niewazne, jak dlugo byli z nami - w moim sercu kazdy z nich ma swoj kącik. Ciag dalszy historii nie jest juz na szczescie tak smutny...
A teraz c.d. czyli srebrny Kubuś: To byla Wielkanoc 2002r. Byl jeszcze z nami wtedy Maciuś N*2 no i oczywiscie Zunia. Cieple wiosenne slonce zachecalo do spacerów... wyszlysmy z mama bez konkretnego celu z domu... i zobaczylysmy go: srebrny prazkowany kotek krazyl tak kolo jednego z blokow. Podeszlam, dal sie poglaskac, poczatkowo wydawalo mi sie, ze to moze domowy, wychodzacy, od kogos kto tam mieszka. Podejrzane byly tylko jego "rozmiary" - tzn wersja XS, jednym slowem taki wychudzony biedak. No ale jakos tak poszlysmy sobie dalej. W sumie do wieczora myslalam, co sie z tym kotem stalo, skad on sie tam wzial i gdzie teraz jest, mialam nawet zamiar przejsc sie tam, gdy bede wynosic jedzenie "dziczkom". Jakos tak podeszlam do okna, a tu patrze: przez parking, pomiedzy samochodami, lezie to srebrne nieszczescie, takie zagubione, przestraszone, nieporadne. Z cala pewnoscia byl to domowy kot, dla ktorego przebywanie na zewnatrz bylo ciaglym stresem. Capnelam puszke z karma i na dol, zeby go z oczu nie stracic. Na szczescie byl! Zaczelam wolac "kici kici" zeby go sciagnac w miejsce, gdzie zwykle karmimy, a kocina za mna. Wylozylam jedzenie - pochlanial je tak, jakby to byly jakies specjaly, a nie zwykla "dziczkowa" puszka. Po posilku usiadl i jakims takim beznadziejnym wzrokiem patrzyl wokol siebie, jakby nie bardzo wiedzial, gdzie ma isc i co ze soba zrobic. Poglaskalam go, a ten wyciagnal przednie lapki i oparl na mnie, jakby prosil "wez mnie na rece, nie badz taka". No to coz mialam robic - wzielam. I jakos tak nie mialam serca puscic go z powrotem na ta tulaczke, niepewny los i prawdopodobnie smierc, ktora czeka osowjonego kota w "miejskiej dzungli". W domu dokladne ogledziny: kotek wykastrowany, na oko tak 8-10 miesiecy (pozniej wet potwierdzil, m.in na podstawie uzebienia). Byl strasznie wychudzony, wygladalo to i komicznie i zalosnie zarazem: cienki tulow na dlugich lapach. Mial jeszcze takie dziwne zgrubienie na czaszce - po badaniu przez weta okazalo sie ze to moze byc jakas dawna historia, prawdopodobnie uraz z przeszlosci.
Moze nie taka calkiem odlegla byla ta przeszlosc, bo poczatkowo mial jakies problemy z ocena wysokosci i odleglosci, np chcial skakac na szafke czy na parapet i nie "dolatywal" tylko spadal.
Generalnie Kuba jest przykladem na "labedzia" - z zachudzonej bidy stal sie jednym z "kotow reprezentacyjnych"
Jego pochodzenie jest do tej pory tajemnica: nic nie daly rozwieszone ogloszenia, nikt sie nie odezwal, poza tym mialysmy nadzieje, ze jesli ktos z okolicy go szuka, to na pewno sie do nas zglosi, bo wtedy juz wiekszosc wiedziala, ze na osiedlu dzialaja "kociary". Nic z tego. No i w ten sposob przedluzyla sie "rezydentura" naszemu "sreberkowi" do dnia dzisiejszego.
Poczatki byly oczywiscie trudne: Zuza syczala, Maciek warczal, Kuba chowal sie w najciemniejszy zakatek. Antypatia Zuzy przetrwala, choc w znacznie slabszej formie, obecnie nadal potrafi spuscic Kubie lanie za nic, chociaz zdarza sie to obecnie rzadko. Inaczej sprawa wygladala z Mackiem: poczatkowe warczenia i syki zaowocowaly dosc szybko kocia przyjaznia. Macius czul sie jeszcze w miare dobrze, a w Kubie zyskal kumpla do zabaw i gonitwy po calym mieszkaniu. I chyba za tą okazana od poczatku przyjazn Kuba odwzajemnil mu sie przyjaznia silniejsza od smierci. Kiedy Macius odszedl, Kuba przestal jesc, zaszywal sie w niedostepne miejsca lub siedzial na przedpokoju, wpatrzony w drzwi i plakal... Tak, on nie miauczal, on plakal po prostu.