O tym, jak trafiły nasze koty do nas...

Kocie pogawędki

Moderatorzy: Estraven, Moderatorzy

Post » Nie lut 05, 2006 9:19 Kicek, Milka i Kisiel

Kicek ma 13 lat. Pochodził ze sporego miotu, który pojawił się u naszych sąsiadów. Ponieważ mój tata jest kociarzem, pozwolił mi na wybranie sobie kotka. Spodobał mi się jasno-szary, pręgowany kociak. Gdy kotki już podrosły, wzięłam je z kolegą do ogrodu. Wszystkie, łącznie z tym moim, smacznie sobie spały w trawie, a jeden szaro-brązowy, ciągle wstawał, podchodził do mnie, kładł się bardzo blisko i przymilał. Ja go odkładałam, bo to nie był mój kot, ale on usilnie się wciskał. No i wzięliśmy jego. Kicolek sam się do nas wprosił.
A nazywa się Kicek, bo jak był mały kicał jak zając i wieszał się na uszach naszego psa. Dzisiaj Kicek jest wojennym inwalidą- w zeszłym roku stracił łapę. Zachowuje się nieco dziwacznie, jest samotnikiem i olewaczem.


Milka pochodzi z krakowskiego schroniska. Poszłam tam, bo już wcześniej chciałam mieć swojego kota i chciałam się zorientować, co w tym schronisku mają. Pani otworzyła mi klatkę z dwoma kociakami, Milka podbiegła, wczepiła mi się w bluzę i już nie puściła. Jak się okazało po 5 dniach, była chora na "tyfus koci". Po dwóch tygodniach walki o jej życie wyzdrowiała. Dzisiaj jest ponad dwuletnią złośnicą. To ta biało-czarna.

Kisiel-rudas, doszedł do nas w grudniu 2005. Był kotem jak najbardziej planowanym. Ogłoszenie dałam tutaj na forum i b. szybko odezwała się kordonia. Kot dojechał do nas z Elbląga. Jest niezwykle sympatyczny, przytulasty, wesoły. Nawet Milka go lubi.
Ola
Obrazek Obrazek

Olik, autorka bloga http://matkasanepid.blox.pl/html

ola25

 
Posty: 2644
Od: Pon lis 21, 2005 15:57
Lokalizacja: O 3-miasta

Post » Nie lut 05, 2006 10:19

To teraz ja coś skrobnę.
Jest to całkiem zwyczajna opowieść o moich dwóch kudłatych panienkach.
U mnie w domu zwykle był jakiś kot, zwykle szukaliśmy mu domku bo mój ojciec nie pozwalał, żeby przebywały u nas zbyt długo- odchować i wydać.
Teraz mam rodzinke, mieszkamy sami więc siłą rzeczy czas na koty przyszedł. Była jedna kota - dzika, złapana na wsi i myślę, że już za stara na adopcję w blokach w mieście. Tolerowała nas, drapała niemiłosiernie moją cerę, płakała siedząc na balkonie widząc inne koty na zewnątrz, ostatecznie zwiała z balkonu. Szukałam jej po nocy, szukałam następny tydzień, rano przed pracą wieczorem po pracy i nic.
Bardzo za nią tęskniliśmy a najbardziej moje dziecko.
po mniej wiecej roku zauważyłam post Niki_łódź na grupach widzewskich. Dała link do formumowych zdjęć kotów pozostawionych w schronisku po śmierci jakiejś Pani (było ich 40 sztuk!!).
Tak poznałam to forum. W oko mi wpadła Kizia Mizia z bielmem na oczku. Na drugi dzień pokazałam małżowi zdjęcia, zapytał " to jedziemy?". Ja pewnie ale jutro, on miał wolne ja wziełam urlop( córka na kwarantannie u dziadków).
I Kizia przyjechała z nami do domu koło 20 grudnia 2004 roku. Imie jej zostało od poprzedniej właścicielki i jest całkowicie słuszne:)
To koto-pies, gadający traktór, papuga naramienna, chodząca łagodność.
Po dwóch tygodniach zauważyliśmy, że gapi sie w lustro i wyje, nie pomagały zabawy, przytulania.
Pojechaliśmy po drugiego. Wzieliśmy czarnego Czorta Czarną babcie, bezzębnego Wamipra. Imion ma wiele, zależy co zmaluje :P
I to tyle. Miłości między nimi nie ma, jest tolerancja i żarcie obok, dwie kuwety i 6 rąk do głaskania.:)

Zelka

 
Posty: 133
Od: Śro gru 15, 2004 22:16
Lokalizacja: Łódź

Post » Nie lut 05, 2006 10:33

Moje przygody ze zwierzakami "komunikatywnymi" ( tak określam psy i koty:-) ) mają bardzo głębokie korzenie. A wszystko zaczęło się od psa.

"OKRES PSI"

Psa dość nietypowego, bo Niewidka czyli Psa Którego Nie Było. Gdzieś na poziomie 2 klasy szkoły podstawowej obudziła się we mnie "nieodparta chęć posiadania psa". Jak każde dziecko męczyłam rodziców okrutnie, ale oni nie przedstawiali chęci współpracy w tej kwestii. Teraz po latach mogę ich zrozumieć : stan wojenny, ciężkie czasy, a w domu oprócz mnie małe dziecko (moja siostra) chore na nietolerancję białka. No więc gdzie tam było miejsce na zwierzaka ??? Ale na odczepnego usłyszałam od nich: Dobrze , dostaniesz psa. Poszliśmy do jakiegoś sklepu zoologicznego i kupiliśmy obrożę i plecioną skórzaną smycz. Boszszsz jaka ja byłam szczęśliwa. W domu najpierw zostawiłam smycz w widocznym miejscu i ze zniecierpliwieniem czekałam na coś do niej. :D Szybko zrozumiałam, że nici z tego, no więc długo przesiadywałam z tą smyczą i gadałam do niej jak do zwierzaka. Posunęłam się nawet do tego, że wychodziłąm z nią na "spacery" :oops: Po jakmiś czasie smycz trafiła do szuflady - mam ją do dzisiaj :) , ale ja nie porzuciłam marzeń o psie. Próbowałam kilkakrotnie "przechytrzyć" rodziców, ale nic z tego ...... zawsze finał był jednakowy - przez przypadek staliśmy się domkiem tymczasowym dla kilku psiaków, które moi rodzice z pieczołowitością "wyadoptowywali" dalej. Psy zawsze trafiały do dobrych ludzi, znajomych ojca lub mamy.....argumenty były różne, ale zawsze trafne....."Córcia popatrz, przecież Vera wyrośnie na olbrzymiego psiaka( przypisek: sunia owczarka alzackiego), jej najlepiej byłoby w domu z ogrodem, poza tym to sunia, a jak już to ewentualnie moglibyśmy pomyśleć o czymś mniejszym i o piesku..." - Wera wylądowała w domu z ogrodem i dożyła bardzo sędziwych lat i była szczęśliwym psem. Potem był spaniel , Aldi. Też nie taki. "Aldi musi mieć dużo miejsca do biegania, trzeba mu poświęcić dużo uwagi,no i oczywiście też jest za duży do naszego mieszkania...."etc. :roll: No ja nie wiem o czym oni myśleli, ale spaniel-za duży ????!!!! Tych moich prób było kilkanaście i każda kończyła się tak samo. Wreszcie pewnego razu dzwoni do domu ojciec, że podjedzie z psem tylko po to, żeby go wykąpać, bo to jakiś pies po przejściach i jest strasznie brudny. Od jakiegoś czasu wspominał coś o jakimś dobermanie, którego właścicielka wyjechała, a pies trafił do jej brata. W domu się nie zaaklimatyzował, wył okrutnie, sąsiedzi donieśli gdzie trzeba, zaczęły się kłopoty no i pies wylądował w hangarze na budowie..... Czyli Ten Pies miał się pojawić u Nas w Domu !!!!! Ze zniecierpliwieniem czekałam na ojca..... Przyjechał sam. :cry: Powiedział " Jutro przywiozę tego dobermana do kąpieli kup jakiś szampon." Jak na skrzydłach pogalopowałam po psi szampon, do dzisiaj pamiętam był w kolorze czerwonym. Pod blokiem wszystkim swoim koleżankom opowiadałam, że jutro przyjedzie do nas pies, doberman i jaki piękny, i jak ja się cieszę.... Afera na całego, Kaśka przeżywa.... Dorosłym sąsiadkom - psiarom znającym mnie bardzo dobrze, bo żadnemu psu w okolicy "nie przepuściłam", musiał być moim przyjacielem, też opowiadałam o tym. I oczywiście nie mogłam doczekać się "jutra". No i wreszcie nadeszło !!!! Ojciec wprowadził tego DOBERMANA , a ja przezyłam szok, bo padł mój mit o tym jak wygląda doberman. Zamiast czarnego psa z długim wąskim pyskiem, szpiczastymi uszmi, weszło "coś".... na strasznie długich nogach,chude, ale ze zdecydowanie szerszą niż u dobermana klatą, wielkie fąflaki przy szerokim pysku, oczy "życiowego , wiecznie myślącego filozofa", koloru nie zdecydowanego, a właściwie szaro-czarno-rudego, no i na "zkończeniu" psa nie króciutki zgrabnie przycięty ogon, ale długa, długa, długa szabla.... No i oczywiście wszędzie sterczące kości...... Ten pies wyglądał trochę jak koń..... :lol: Okazało się, że nie tylko brud jest problemem tej suni, bo to kobieta była.... :oops: Straszna biegunka, pcheły etc. No więc po kąpieli, która odsłoniła nam wspaniałe umaszczenie suni najcudowniejsze prążki na piasokowo-rudym tle, mama - po naradzie ze mną i ojcem stwierdziła, że pies zostanie " na podtuczenie i podleczenie". A potem oczywiście wróci tam skąd przyszedł. Los chciał inaczej..... pies długo chorował, przeszedł tyfus, leki jak to w kryzysie załatwiali rodzice przez znajomości w Polfie, zeżarł mamie niezliczoną ilość butów- zawsze nie od pary, zkomsumował narożnik rodziców, mojego miśka, ale "podstępnie" wdarł się w serca wszystkich. Jak się domyślacie - nigdzie nie został odesłamy. I tak się rozpoczęło 12 cudownych lat z naszą wspaniałą, chisteryczną dożycą Lizą. No i w ten sposób zostaliśmy posiadaczami - nie-suki, nie-dużej Lizuni- Najukochańszego i Najcudowniejszego Konika pod słońcem. Jeśli macie ochotę to potem napiszę cos o Okresie Kocim :-)
Obrazek

KaśkaGM

 
Posty: 1287
Od: Pon lis 21, 2005 14:13
Lokalizacja: Kraków

Post » Pon mar 20, 2006 14:41

Ja i zwierzaki....no cóż trochę tego jest. Ale po kolei.
Zwierzęta w moim życiu były chyba od zawsze. Szczególnie jednak psy, bo kotom jako dziecię dusiłam brzuszki lub zawsze udawało im się przede mną uciec. Nie pamiętam już, co prawda wiele z okresu niemowlęctwa i wczesnego dzieciństwa, ale to Misiek wyciągał mnie z wody za kaftanik, kiedy u babci zachciało mi się pójść i sprawdzić, co akurat robią kaczki w stawie 8) . Tak, Misiek to był pierwszy pies, którego pamiętam. Prześlicznej urody owczarek szkocki, który kiedy wracaliśmy do domu z wakacji od dziadków płakał za nami rzewnymi łzami i żegnał nas biegnąc za autem aż do rogatek miejscowości, w której mieszkali. Ale, zdanie rodziców było święte - "miejsce psa jest u dziadków, bo Wy macie alergię", chcąc nie chcąc musieliśmy się zgodzić na taki układ z bratem, ale za to każdy weekend spędzaliśmy na długich wyprawach z Miśkiem po okolicznych polach i łąkach. Aż pewnego razu Miś zdecydował, że pora odchodzić...Poszedł w pole położył się i po prostu zasnął...Pamiętam jak przez mgłę, że kiedy brat ruszył za nim, on podszedł do niego ścisnął go zębami za rękę i kazał zostać. To było jakby pożegnanie, "zostań na mnie już czas..". Był już bardzo stary miał ponad 18 lat. :cry:
Potem... były konie, które dziadek hodował, a z końmi z racji okazałej stajni, która stanęła nieopodal domu pojawiła się pierwsza bardziej zażyła znajomość z kotami, które podobno bały się mnie jak diabeł święconej wody. Ja zawzięcie twierdziłam, że "kocham kotki" i dokarmiałam je mlekiem i szyneczką wykradaną z babcinej kuchni. Żaden jednak nie pokochał mnie miłością wzajemną.
Przeprowadziliśmy się i niestety ku mojej rozpaczy trzeba było ograniczyć znajomości z 4 nożnymi.
Po kilku latach, w moim życiu pojawił się DEMON - dog niemiecki. Nie był to znów do końca tak zupełnie mój pies, lecz sąsiadów z parteru. Ale, nie wiedząc znowuż dlaczego, Demon pokochał mnie od pierwszego wejrzenia( ja jego też tylko nie wiedziałam wtedy, że ta miłość będzie pierwszą trudną miłością mojego życia). Opiekunowie Demona nie mieli dla niego czasu nigdy i pies ten był niewybieganym szaleńcem, który kiedy tylko wypadał na spacer, wyrywał się swojej Pani z rąk zrywając każdą, choćby najgrubszą smycz i biegał po podwórku szukając ofiar do wylizania, ale najczęściej obiektem jego uczuć byłam JA. Kiedy mnie w końcu znalazł, dopadał mnie ciągnąc za sobą za rękę do najbardziej mokrego miejsca na podwórku, obojętnie czy była to kałuża wielkości łyżki, czy też największe na podwórku błocko - przewalał mnie, wycałowywał i wtedy dopiero był gotów iść ze swoją Panią i ze mną na spacer. Kwestia spacerów z Demonem została rozstrzygnięta bardzo szybko, gdyż moi rodzice stanowczo zaprotestowali przeciw takim praktykom i zabronili opiekunom Demona na zbliżanie się do mnie. Cierpieliśmy oboje, bo była to miłość wzajemna a psisko było mimo, że niewychowane to ogromnie przytulaste. Wola rodziców była jednak świętą.
W niedługim czasie po zakończeniu mojej znajomości z Demonem w moim domu pojawił się pies. Wyżeł weimarski o wdzięcznym imieniu KAJA, został nam ofiarowany przez ciężko chorego przyjaciela mojego ojca. Było to stworzenie o gołębim sercu dla ludzi, ale bezlitosne dla kaczek i innego ptactwa. Mieliśmy, więc co jakiś czas darmowy rosół z kaczki na obiad i mnóstwo uciechy z ojca, którego Kajusia wybrała sobie na przewodnika stada i ciągała po okolicznych błockach i stawach, bo jako pies myśliwski umiała na te biedne stworzenia polować, natomiast już komenda "aport" była dla niej czystą abstrakcją. Tak minęło nam kilkanaście lat z prawdziwie naszym pierwszym psem. Kaja odeszła za TM szczęśliwa i w przeświadczeniu, że ostatnią wolę swojego pierwszego Pana spełniła do końca i uczyniła z nas prawdziwych zwierzolubów.
Kolejnym zwierzem w domu, który pojawił się równolegle z Kajusią był chomik. Tych kruszynek przez dom przewinęło się około 6 czy 7 i każdy następny z racji, że niestety nie żyją zbyt długo, nosił imię Funia lub Funiek 1...2...3...itd. na cześć swoich poprzedników.
Minęło kolejnych kilka lat i przez dom przewijały się kolejno psy, którym z bratem leczyliśmy okaleczone łapy po wypadkach. Mama jako fachowa pielęgniarka widząc nasze nieporadne poczynania litowała się nad zwierzakami i pomagała dzielnie, mimo sprzeciwu ojca. Jak tylko zwierzaki odzyskiwały zdrowie niestety musiały opuścić dom. Tak więc, kilku udało się znaleźć bezpieczne schronienia i uratować od śmierci głodowej.
Równocześnie z tymi wydarzeniami, w drugiej części rodziny pojawił się kot. Należałoby powiedzieć KOCISKO Maciej. Maciek był kotem pół dzikim skrzyżowanym z rysiem, zaadoptowanym i oswajanym przez drugą babcię. Kiedy tylko pojawialiśmy się w drzwiach jej domu Maciej wyprowadzał się ostentacyjnie z domu, wracał zaś, kiedy znikaliśmy z pola widzenia. Niestety chęć posiadania psa przez babcię spowodowała, iż Maciej obraził się na nią i po prostu odszedł pozostawiając babcię w żalu na kilka ładnych lat.
Z czasem i ja zmieniałam miejsce zamieszkania i na 4nogi czasu nie było. Dokarmiałam okoliczne koty i często pomagałam lokalnym karmicielkom wyłapywać je i w miarę możliwości upychałam je po znajomych, ale jakoś żaden nie okazał się być godnym mojej uwagi.
Pewnego dnia koleżanka mojego brata - znana warszawska hodowczyni labradorów zadzwoniła do mnie i powiedziała, że została jej ostatnia sunia z miotu i nie ma co z nią zrobić a znając moje zamiłowanie do psów rasy i maści wszelkiej wiedziała, że jej nie odmówię. Tak w moim życiu pojawiła się ESKA. Okazała się być najukochańszym ogoniastym stworzeniem pod słońcem, ale też i jak się okazało zawładnęła sercem ojczulka, który zapowiedział, że "po Kajusi to on już żadnego psa w domu nie chce". Eska wtargnęła w nasze życie i zawładnęła nim na 11 lat z kilkuletnią niestety przerwą na pobyt u Babci (tej od Maćka) gdyż po urodzeniu Juniora okazało się, że ma on potworną alergię na zwierzaki maści i rasy wszelkiej oraz cierpi na astmę. Z ciężkim sercem nie chcąc się zupełnie pozbywać zwierza ze swojego życia musiałam podjąć decyzję o eksmisji ESKI na lat 3. Okazało się, że psina zniosła przeprowadzkę całkiem dobrze i zadomowiła się w swoim nowym domu z ogrodem. Regularnie ją odwiedzaliśmy, tak że chłopcy nie stracili z nią kontaktu, a i pies zdawałoby się nie przejawiał zazdrości wobec nich. Po prostu miłość wzajemnaJ .Tam też przyszły na świat jej pierwsze i jedyne szczeniaki, które były kropka w kropkę jak mama. Znaleźliśmy wszystkim dobre domki i wiemy, że żyją do dziś i są wspaniałymi towarzyszami swoich opiekunów.
Kiedy niestety babcia zmarła, Esia wróciła do nas, a zdrowotne problemy młodzieży, minęły jak się okazało jak ręką odjął. Kuba, młodszy z chłopców zawładną psiną całkowicie. „Ona jeszt moja i ja jom kocham"to było pierwsze sensownie wypowiedziane zdanie przez malca. Na pytanie "czy kochasz mamę?", Odpowiadał"i Mamę i Esię";. Suni po jakimś czasie pobytu u nas wróciła dziwnie wyglądająca choroba, diagnoza była jednoznaczna: guz ślinianki. Udało się ją pokonać tym razem bezoperacyjnie. Ale kłopoty nie zniknęły, zaczęliśmy się zastanawiać czy może przeprowadzka psicy nie zaszkodziła, bo z babcią się dogadywały idealnie i zaczęliśmy podejrzewać, że może pies tęskni i dlatego choruje. Przyczyną okazał się jednak wiek suni. Miała już ponad lat 9, kiedy zapadła decyzja o konieczności wycięcia macicy, bo miała bardzo poważne kłopoty. W międzyczasie ja też zaczęłam "jakby chorować", zaczęłam mieć kłopoty i w pracy i w domu. Rozstałam się z TŻ-tem, z czego sunia się tylko ucieszyła, bo nie tolerowali się zbytnio. Znów musiała przeżyć przeprowadzkę razem ze mną i dziećmi do moich rodziców. Ojciec nie ukrywał zadowolenia, bo jak stwierdził zda mu się poranny spacer na zdrowie J Zmieniłam pracę i wyglądało, że już nas wszystkie kłopoty ominęły, kiedy pewnego czerwcowego weekendu w 2003 r. wróciłam z pracy i chłopcy pokazali mi jak Esia wysoko łapie patyk...Mateusz rzucił i....złapała patyk, który wbił się jej w gardło na sztorc..... Decyzja była natychmiastowa, zawieźliśmy ją do weta. Walczyła o życie 1,5 mies. tak bardzo chciała żyć. Z każdym kolejnym zabiegiem była co raz słabsza, aż któregoś dnia po prostu nie obudziła się i odeszła za TM.....
Po tym wydarzeniu przez dłuższy czas nie chciałam mieć żadnych zwierząt w domu. Dalej byłam jednak psią i kocią mamą dla okolicznych przybłęd. Jedna z takich kocich sierotek zawitała nawet do nas na kilka miesięcy, ale wybrała wolność przy wiosennej rujce. Matylda była kociem tyleż kochanym, co nieposłusznym i straszną niszczycielką. Ale w zamian za to ile radości dawała nam swoją obecnością kochaliśmy ją i przymykali oko na jej psoty. Wtedy poznałam, co to znaczy "naprawdę mój kot" i zaczęłam co raz więcej czytać i poznawać naturę tych futrzastych łakomczuchów. Postanowiłam, że następnym zwierzem w domu będzie napewno kociasty.
Dzieci podrosły zmienił się TŻ i zaczęliśmy myśleć o jakimś zwierzu. Dzieci i TŻ o psie, a ja o swoim prywatnym kocie, który będzie tylko mój.
I tak pewnego dnia pojawił się RUDISH. Pisałam o nim w innym wątku, ale dla przypomnienia dodam i tu kilka słów. Przyjechałam z synem w odwiedziny do męża do straży...W drzwiach przywitał mnie kolega "Zaczekaj zaraz powinni wrócić, pojechali do kota na drzewie, biedak od 3 dni nie może zejść". Myślę sobie, pewnie pojechali zdjąć kolejnego czarnego, zlęknionego dzikusa, który znowu go podrapie i mi chłop będzie w domu jojczał przez następne dwa dni. Byłam niepocieszona W końcu wrócił i....Moim oczom ukazał się najpiękniejszy widok świata....Niespełna roczny rudy pręgowany KOT o prześlicznych orzechowych oczętach .
Kiedy zapytałam z niedowierzaniem czy możemy go zatrzymać, mąż odpowiedział " No przecież bym go tam nie zostawił, skoro jak tylko mnie zauważył to wyciągnął łapki, a potem wtulony we mnie wracał śpiąc na ramieniu. No cóż, miał być w domu pies będzie kot i pies:D".
A teraz wykąpany, najedzony śpi na moich kolanach i pomrukuje ze szczęścia.
Czeka nas jak widzę ciekawe życie, bo Rudy już wybrał sobie za pupila młodszego syna, mnie traktuje jak chodzącą spiżarnię z żarełkiem, a Pana domu uważa za swoje prywatne pieścidełko. Starszy syn...Hmm..no cóż, musiał pożegnać się ze swoją ulubioną piłką do tenisa:)...Sytuacja się nieco zmieniła z tym pieścidełkiem, ale o tym dalej.......
No i przyszedł czas na wycięcie jajcząt. Rudish opierał się, ale nie było innego wyjścia. Kiedy odbieraliśmy go z lecznicy, ktoś podrzucił do lecznicy 6 tyg. szczenię. Ulitowałam się...wzięłam, choć wiedziałam, że to połączenie w sytuacji, kiedy Rudy jeszcze się nie zadomowił jest nie najlepszym rozwiązaniem. Postanowiliśmy znaleźć mu dom i udało się!!! W ciągu doby Borysiu miał nowy domek i został odrobaczony. Jest teraz dużym dzielnym i szczęśliwym berneńczykopodobnym psiem, który ma pełną michę, ciepłą budę na podwórku i mnóstwo ciepła od dwunożnych. No i jest też tak trochę mój J . W kilka dni po tym na osiedle ktoś podrzucił 5 miesięczną sunię z wyglądu przypominającą owczarka niemieckiego. Jakież było moje zdziwienie, kiedy TŻ wrócił z pracy i zobaczył te siedem nieszczęść, ale widząc jego radość w oczach wiedziałam, że sunia zostaje. Serce mi się krajało, ale ponieważ w domu panuje demokracja sama decyzji nie podjęłam. Odbyło się głosowanie. I tak w naszym domu zamieszkała RANYA. Wyrosła, zmężniała i jest szkolona na psa poszukiwawczo-gruzowego.Rudish stałs ię dla Pana domową grzałęczką kiedy bolą plecki :ryk:
A teraz za kilka dni dokacamy się ponownie...OTYLCIĘ odbieram za ok. dwa tygodnie, ponieważ PaniBasia - tu pieję peany dziękczynne!!! - z tymczasowego domku chce ją jeszcze ciachnąć zanim do nas trafi. Oti jest 8 mies. pręgusią o zielonkawych oczkach i cudownie arystokratycznej mordce. Nie mogę się doczekać......
:dance2:
Obrazek

Czarna Agula

 
Posty: 93
Od: Wto lis 22, 2005 22:25
Lokalizacja: Warszawa-Ochota

Post » Pt wrz 01, 2006 13:18

Jej... ;) Miałam tylko zajrzeć co się kryje pod tym tematem, a... wciągnęlam się w Wasze opowieści. :)

Ja nie pamiętam nawet, czy był czas, gdy nie miałam w domu jakiegoś zwierzaka... Były chomiki, myszki, myszoskoczki (wyjątkowo pocieszne żyjątka), świnki morskie, żółw, rybki... Jako dziecko zawsze jednak marzyłam o psie lub kocie, ale na żadne z nich nie zgadzali się rodzice.

Jakiś czas temu moja rodzina zdecydowała o przeprowadzce do domu z ogródkiem. Mój brat natychmiast wznowił temat kota. Tym razem to ja byłam sceptycznie nastawiona: kot to poważna decyzja i odpowiedzialnośc przez wiele lat, a tutaj studia, dorywcza praca itd. itp. Mimo wszystko mój brat czytał wszystko o kotach, marzył mu się brytyjski, potem u znajomych 'zaklepal' sobie main cona. Małe main conki były jednak dopiero w planach i nikt nie wiedział kiedy sie pojawią.

Tymczasem ja wybrałam sie w odwiedziny do mojego chrześniaka. Obiło mi się cos o uszy, że moja kuzynka 'zgapiła się' :roll: z zaszczepienim swojej Figi i spodziewają się kociaków, podejrzanym jest Łatek sąsiadów, nie mają pojęcia co z nimi zrobić, szukają chętnych, nikt ich nie chce itp., ale nie przywiązywałam do tego uwagi. Na miejscu dzieci powitały mnie słowami: "Ciociu, a my mamy dwa małe kotki. Chcesz zobaczyć?!" (Urodziły się 3 ale jeden już nie żył :cry:) No i chciałam. I tak oto uwierzyłam w miłość od pierwszego wejrzenia. W Kici nie dało sie nie zakochać - srebrny wiskasik, niebieskie oczęta, minka naburmuszonej damy, wielkośc mojej dłoni... No a potem szybka sesja fotograficzna i zdjęcie Kici wysłane MMSem do rodziny, pranie mógu zrobione bratu że "nie chce żadnego main cona..." :lol:

Na Kicię musieliśmy poczekać aż troszke urośnie, ale teraz jest już z nami i zakochała się w niej cała rodzina. (Nawet moj TZ - miłośnik psów, polubił Kicię.) Pomimo tego, że gryzie, na stanowcze "Nie wolno" reaguje prychaniem i sycheniem, w nocy skacze nam po łóżkach, nie toleruje żadnej, dosłownie żadnej gotowej kociej karmy i musimy jej gotować... no ale rozbraja swoimi minkami, pozami, przymilaniem się i pomysłowością.
Drugi koteczek, śliczny czarny kocur, został razem ze swoją mamą Figą i tym sposobem powiększył rodzinę mojej kuzynki. Tłumaczenie - "Nie znaleźliśmy nikogo, kto byłby godny tego kota"

Ja zaczynam myśleć o drugim koteczku... Na razie się tym nie chwale rodzinie, ale jak tylko znowu się zakocham to z pewnością obiekt moich westchnień pojawi się a naszym domu...

Pozdrwaima Wszystkich ;)
ObrazekObrazekObrazek

iguska

 
Posty: 82
Od: Pt sie 04, 2006 22:15
Lokalizacja: Błonie k/Wa-wy

Post » Pt wrz 01, 2006 17:28

Bajka:
Kilka lat temu późną jesienią po wyjściu z pracy, szamocząc się z parasolem próbowałam otworzyć samochód i wtedy spod samochodu wyczołgała się bardzo mokra i niemożliwie brudna szmatka. Wdrapała się na mój but i nie wyglądało na to, że ma zamiar gdziekolwiek iść. Pamiętam, że było wtedy zimno, ponuro i bardzo lało i to chyba zdecydowało. Wet nie dawał malutkiej szans - miała zapalenie płuc, zamiast oczu strupy, nie chciała jeść i wyłaziły z niej ogromniaste robale.
Nasza kilkunastoletnia suka-jedynaczka najpierw chciała małą zjeść a po dwóch tygodniach zaczęła jej matkować. Efektem tego przez długi czas mała zachowywała się jak pies, np. razem z sunią podskakiwała witając nas gdy wracaliśmy do domu. Bajka to bardzo delikatny i dystyngowany kot, nigdy nie używa pazurów w kontakcie z ludźmi, jako jedyna z naszych kotów ma swoją miseczkę, bo woli nie jeść niż dzielić miskę z innym kotem.
Asia:
Asia przyszła na naszą działkę wiosną, przyprowadziła wtedy 11 kociąt! Była tak przerażona, że nie widywaliśmy jej prawie - czołgała się w trawie, żeby jej nie było widać. Wszystkie kocięta znalazły domy a Aśka razem z kilkoma dorosłymi kotami została na działce. W planie była jej sterylizacja.
Kilka tygodni po znalezieniu Bajki, pojechałam na działkę zawieźć kotom jedzenie i zastałam Aśkę siedzącą na tarasie, osowiałą i trzęsącą się z zimna. Dzikus dał się wziąć na ręce i zanieść do samochodu. Jechałam z nią 60 km do lecznicy, leżała mi na kolanach, charczała i pomiałkiwała.
Zamieszkała w dużym pokoju - wieczory spędzała z mężem, podczas gdy ja zamykałam się w innym pokoju wraz z Bajką i psicą. To był dziki, dorosły kot - miała być u nas tylko do wyleczenia i po kastracji miała wrócić na działkę. Po kilku dniach jednak gdy wchodziłam do pokoju, zataczając się na słabym łapkach biegła do mnie z ogonem do góry. Po kilku następnych wskoczyła mężowi na kolana. No i przepadł. Aśka to jego kot. Nazwał ją Azją, została Asią. Aśka opiekuje się wszystkimi maluchami, które przewijają się przez nasz dom. Nami też. Chodzi przy nodze jak pies, nawet na wakacjach na wsi nie oddala z podwórka. Podejmuje walkę z każdym intruzem na podwórku, nawet gdy jest nim duży pies. W te wakacje sprawowała pieczę nad trójką przygarniętych maluchów i w dzień skutecznie utrzymywała je w granicach werandy, chroniąc je przed atakami kwiczołów, które miały gniazdo na pobliskim drzewie. Dopiero o zmierzchu maluchom wolno było wyjść na podwórko. No i sprząta w kuwecie po Felce. Poza tym Aska kocha jeść. Zachowuje się jak wygłodzony kot, podczas gdy w rzeczywistości powinniśmy zacząć ją odchudzać. Nie mam jednak serca przestawić ją na radykalną dietę, mam wrażenie że ona wciąż pamięta te chude lata, które spędziła jako dziki kot.
Felka:
Felka to córka wiejskiej kotki, została adoptowana przeze mnie dla brata męża. Zawieźliźmy ją do Warszawy i mąż po rozmowie ze swoim bratem zmienił zdanie. "Nie dam ci jej, bo ty ją zmarnujesz" - tym sposobem Felka wróciła z nami a bracia nadal trochę się dąsają. Felka nigdy nie była kolankowym kotem, łaziła po szafach, spała na wiszącym zegarze, można ją było pogłaskać ale tylko tyle. Na ręce broń Boże. Dopiero po dwóch latach, tzn. w te wakacje, w czasie burzy pozwoliła się wziąć na kolana i
nawet nie uciekała. Felka doskonale potrafi udawać głupa, skarży też na inne koty no i nie skorzysta z kuwety, gdy nie jest w niej idealnie czysto - ostentacyjnie wali obok :oops: Wybaczamy jej to, bo przepięknie wyśpiwuje nam arie.

No i Kama - nasza 17-letnia sunia - kupiona od handlarza przez kilkuletniego syna za całe jego oszczędności jako rasowy pies samiec, okazała się rasową kundelką. Przez ponad miesiąc po przybyciu do nas spała obok miski, zanim uwierzyła, że jedzenia jej nie braknie. Od kilku lat 'ma stresa' bo podczas posiłku nie może się zdecydować czy jeść ze swojej, czy z kociej miski. Wciąż ma wielką ochotę odgryźć kotom chociaż głowę. Podchodzi, otwiera pyszczycho i przyłapana udaje, że zieeeewa.
Po przybyciu do nas kotów, psica wykombinowała że wcale nie musi wychodzić za potrzebą i usilnie próbowała korzystać z kuwety. Na szczęście już jej to przeszło.

Niedawno straciliśmy Hermana - szarą myszkę, która reagowała na imię.
Herman żył sobie w klatce, doprowadzając do szału koty i psa. Biegał wolno po pokoju przy zamkniętych drzwiach a potem grzecznie wracał do klatki. Chociaż kilka razy mu odbiło i nie chcial wrócić - przeżywałam wtedy w nocy koszmary. Umarł ze starości cichutko jak żył.

justyna_ebe

 
Posty: 1580
Od: Nie paź 17, 2004 16:00
Lokalizacja: łódzkie

Post » Sob wrz 02, 2006 18:24 odp

Dlaczego Snoopy jest Snoopym czyli moje pierwsze kontaktowe zwierzątko:)

Właściwie już dawno pogodziłam się z tym że nigdy nie miałabym kota. Mama w dzieciństwie miała liszaje i twierdziła że "Kot śmierdzi". A ja kochałam koty, tak samo jak mój braciszek( po kocie ma niezłą bliznę pod okiem). Brak zgody na kota w domu wspomagała moja babcia, która dawno temu miała kocicę imieniem Zuzka. Zuza odbierała telefony, robiła do doniczek i była tak złośliwa... To dzięki niej braciszek ma wspomnianą bliznę:)
Później babci urodziły się kotki (patrz: http://forum.miau.pl/viewtopic.php?t=19 ... &start=120 ). Tu macie o ich wychowaniu(moja odpowiedź- Alisasi). Kolejny powód.
Aż pewnego dnia... W TVP3 był program o opiece nad kotem. A tam mama zobaczyła ślicznego, białego kotka i powiedziała że cyt. "Jak mi takiego przyniesiecie to go z wami nie wywale". Pół żartem pół serio. Zaczęliśmy poszukiwania białego kocura dla mamy!
Koleżanka z pracy przysłała na gg( z tego forum) ogłoszenie o kocicy do adopcji. Przez nieokreśloną liczbę linków, stron www itd. wróciliśmy do punktu wyjścia na http://www.miau.pl. I znaleźliśmy ogłoszenie o kotku... białym z szarym irokezem:) Nieokreślona liczba pisknięć itd. upewniła o tym że będziemy się nim opiekować znaczy JA się nim będę opiekować z mamą.
W poniedziałkowy ranek, 24 sierpnia rodzice coś długo nie wracali. Zaniepokojona ok. godziny 19 zadzwoniłam. W Geant na zakupach a w tle słyszę ciągłe piskliwe "miau, miau, miau...". Żałosne, smutne...
I wrócili. A w bluzie tatusia czaił się kłębuszek nieszczęścia, pierwsze co zrobił wlazł pod mojego blackboard'a. I spał u mnie w pokoju. Pod łóżkiem.
Miał być Snobi. Odepchnieto:). Może Rydzyk?Odepchnieto:) A Moherek? Odepchnieto:) Vindr? Odepchnieto:) No to co????? A ja wparadowałam do pokoju w koszuli nocnej ze... Snoopym:) Czyli dla niezorientowanych, białym psem. I Snoopy został Snoopym!

A teraz śpi koło mnie:)

alisasi

 
Posty: 12
Od: Pt sie 25, 2006 20:10

Post » Sob wrz 02, 2006 19:28

Moja Kicia trafiła do nas w zasadzie przez przypadek jakies 2 miesiące temu... Otóż byłam w trakcie negocjacji adopcji innego kotka i już wszystko byłoprawei załatwione... pojechałyśmy z mamą kupić transoprter do M1 i okazało się, ze akurat odbywa się aukcja kotów z Krakowskiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, więc ogladamy, podziwiamy, a tam całkiem pokaznych rozmiarów koteczka patrząca z ufnością na każdego oglądającego. Czarno-biała piękność tak zawróciła mojej mamie w głowie, że bez chwili wachania podpisała umowę adopcyjną i już w trójkę wyruszyłyśmy w drogę powrotną na wieś.Tata miał zabezpieczyć okna po powroie z Wiednia. Kicia z początku nieufna i baaardzo nieśmiała od pierwszego wejrzenia zawrociła w głowie całej mojej rodzinie. Lecz trzeciej nocy wyskoczyła przez okno i ślad po niej zaginął... dawałyśmy ogłoszenia , pytałyśmy sąsiadów,ale nikt jej nie widział. W końcu po 3-4 dniach od zaginięcia znalazłyśmy ją na łące obok cmentarza. Mama próbowała ją złapać i została tak pogryziona i podrapana, że trafiła do szpitala :( a Kicia uciekła. W końcu po tygodniu sama przyszła na nasze podwórko i została już na dobre :D stała się nawet ulubienica mojej mamy mimo tego nieprzyjemnego incydentu. Powoli staje się coraz bardziej ufna i myślę, że jest jej naprawdę dobrze ponieważ dla każdego członka rodziny ma dużą dawkę czułości i przytulanek:)

wiktorka

 
Posty: 38
Od: Śro cze 28, 2006 19:02
Lokalizacja: kraków

Post » Sob paź 07, 2006 22:05

Lubie czytac takie opowiadanka ;)
To teraz ja troche po przynudzam. :D

Nero-pies
Od zawsze uwielbialam zwierzatka wszelkiej wielkosci i masci no oprocz robali :P .Wiekszosc dziecinstwa spedzilam na wsi. Bywalam tam w kazdy weekend i spedzalam cale wakacje. Mialam wtedy okazje bawic sie z pieseczkami i z koteczka ktora tylko mnie zaprowadzala do swoich kociat. Paslam krowy i je doilam jezdzilam konno i powozilam wozem do mleczarni .
Zawsze chcialam miec pieska. Ale rodzice zgodnym chorem mowili "nie" uwazajac ze miejsce zwierzat jest na podworzu. Az wiercac im namietnie dziure w brzuchu majac lat nascie ojciec pewnego dnia przyniosl pieska welsh terrierka kupionego pod hala. I bylam super szczesliwa. Po kilku latach okazalo sie ze Nero wolal spedzac czas na wsi ganiajac zajace i dziki po lakach i polach niz byc w miescie. I zostal tam na stale. Jezdzil traktorem z wujkiem siedzac na tym malutki siedzeniu za kierowca, uwielbial wszelkiego rodzaju pojazdy. I zawsze kiedy my jechalismy do rodziny on juz na nas czekal na drodze. I odprowadzal gdy odjezdzalismy, wiec rodzina wiedziala i sasiedzi czy przyjedziemy do nic na weekend. Zginal w niewyjasnionych okolicznosciach. Do dzis sie zastanawiam co sie z nim stalo. Pamietam tylko jak mnie ostatni raz odprowadzil biegnac za autobusem ktorym jechalam do domu.

Pumka -kicia
Juz pracowalam i mialam 3 wrzaskliwe papuzki faliste z ktorych jedna znalazlam na podworku. Mieszkalam jeszcze wtedy u rodzicow. Kicia trafila do mnie z kamienicowego smietnika przywieziona przez moja kolezanke z pracy. I rodzince oswiadczylam ze bede miec kota i koniec. Poldzika, czarna kocica, nie dajaca sie miziac paskuda. Dzieci nie znosila zaraz chowala sie za tapczan i wychodzila dopiero po opuszczeniu przez potwory naszego domostwa. Kiedy siedziala tak ukryta za tapczanem tylko tluczenie kotleta schabowego potrafilo ja stamtad wyciagnac :D. Papuzki to bylo jej kino. Godzinami siedziala przed klatka obesrwujac je. Oddalam je bo okazalo sie ze mam alergie jak byk, na pierze. Kicia chodzila szukac gdzie sie podzialy, tesknila. Po roku przeprowadzilam sie do wlasnego domu. A moja matka ktora byla przeciwna kotu marudzila ze teskni za nia, ojciec zreszta tez ;). Mieszkam w domku jednorodzinnym. Przestrzen dla kici idealna. Raczej nie lubila wychodzic poza terytorium mieszkania, ale raz przez nasza nieuwage majac rujke dala drapaka i w efekcie urodzila 2 kociaczki. (potem ja ciachnelam ) Pedzel zostal u mojej tesciowej dom obok a Szary pojechal na wies gdzie zyl jak paczus w maselku. Pedzlowi (imie z racji bialej koncowki ogonka) zycie u starszej pani jak najbardziej odpowiadalo siural i kupal gdzie chcial i broil za stado kotow a odjajczony nie myslal sie uspokoic i juz potem mieszkajac z tesciowa w naszym domu gonil swoja mamuske po nim calym z dzikim rykiem i zjezonym ogonem, dokuczajac i nam przy okazji. Biedna Pumka. Byl kotem wychodzacym. Zginal pod kolami samochodu . A nasza kicia jeszcze musiala zniesc kolejne potworki i to ludzkie dzieciowe ktore sie pojawily po jakims czasie .I o dziwo zaakceptowala je do tego stopnia ze spala u synkow w lozeczkach. Po sterylce kici stopniowo zmienial sie charakterek i kolor oczkow z bursztynowych na zielone . Z niedotykalskiego kota zrobil sie przytulak. Spala od zawsze ze mna jako efektowny szaliczek na szyi tudziez broszka na piersi. Przez cale swoje ustabilizowane zycie musiala znosic rozne zmiany nie pasujace jej jak cholera. Np remonty przemeblowania i kroliki ....Ktore odeszly w tragicznych okolicznosciach i chomik dzungarski ktorego sama zalatwila polujac na niego ze skutkiem smiertelnym.. Ale najgorsze dla niej mialo nadejsc. Pancia rozne wyskoki miala i tak nasza babcia Pumka rezydentka musiala zniesc okropnego potwora z nadmiarem energii czyli
Angie- sunia beagielka
Trafila do nas w marcu 2005 roku mala 9 tygodniowa klucha ktora kotecka chciala lapac za ogonek i sie z nim bawic a kotecek mial ja gdzies i tylko fukala, syczala i lapa pokazywala gdzie jest miejsce tego szczyla. Pumka uwielbiala siurac psu do poslania i trzeba bylo usunac pudlo z korytarza. Za to sunia uwielbiala kocie kupki jadac fuj blee... I byl konkurs kto pierwszy do kuwety, ja czy ona . Angie wciaz nie ustawala w swoich probach zaprzyjaznienia sie z kicia, ale Pumka miala dosc. Angie byla kupiona z mysla o synu ktory mial klopoty i pies mial przelamac je. Skonczylo sie tym ze to jest moj pies ktorego kocham przeokropnie z wzajemnoscia. Pumka niestety w wieku 15 lat w marcu tego roku odeszla za TM. Powaznie zachorowala na porazenie centralnego ukladu nerwowego objawiajacego sie najpierw paralizem potem padaczka robieniem pod siebie i ogolnym otepieniem. Jesli chodzila to jak pijana, trzeba bylo pilnowac zeby nie spadla ze schodow. Bylo coraz gorzej mimo leczenia. Po 2 miesiacach walki pozwolilismy jej odejsc. A Angie teskni za koteczkiem zaczepia kotki sasiadow w ogrodku ktore tymbardziej maja ja gdzies. Dostalam kota na punkcie psa :D Wystawy, agility itp. szalenstwa.
Ale brakuje mi kici mizianka, mruczenia, "uklepywania chlebka" tego ze gdzies w domu kicia jest, tak poprostu. I dlatego postanowilam mimo niecheci mojego TZ zaadoptowac kotka.(ale juz jest OK) Zawsze marzylam o niebieskim rosyjskim, moze kiedys. :roll: ...Postanowilam zajrzec na miau i tu znalazlam swoja nowa kicie, bialutka jak mleczko z niebieskimi slepiami i glucha. :) I czekam az przyjedzie do mnie do domku a bedzie to najpozniej za 2 tygodnie
i wtedy zacznie sie pisac nowa kocio-psia historia...

THE END :D

jovanna

 
Posty: 155
Od: Czw lut 23, 2006 12:16
Lokalizacja: Bydgoszcz

Post » Sob paź 07, 2006 23:07

W mojej rodzinie i wśród znajomych wszyscy mieli psy i z kotami właściwie nigdy nie miałam kontaktu i niewiele o nich wiedziałam, ale zawsze podobały mi się wizualnie. W zeszłym roku właśnie postanowiłam sobie, że chcę kota, ale miał to być "kot dla początkujących" czyli spokojny, zrównoważony i najlepiej dorosły, bo jako osoba niedoświadczona w obcowaniu z kotami nie byłam pewna czy poradzę sobie z maluchem huśtającym się na firankach, włażącym za regał itd. Pojechałam z TŻ-em do kociego azylu w Konstancinie, powiedziałam, że chcę kota dorosłego i grzecznego, na co prowadząca schronisko wyniosła mi właśnie Poziomkę. Kicia nie bardzo mi się podobała (gdzie ja miałam oczy :wink: ) bo takie jakieś dziwne umaszczenie, a mi się marzył czarny albo szary w paseczki, ale pani Irena powiedziała, że ten kot musi opuścić schronisko bo inne go biją, odpychają od miski i nie da sobie rady w azylu. Co robić, wzięłam więc kota, chociaż nie był w moim typie :wink:. Nie wiem nawet ile Poziomka lat,bo pani w azylu jakoś dziwnie unikała odpowiedzi na to pytanie, ale wet powiedział ,że koło pięciu.
Teraz kicia jest moim przekochanym kotem, podoba mi się strasznie, jest najpiękniejsza i najmądrzejsza;)
Po przybyciu kici zaczęły się kłopoty (leczenie kociego kataru, biegunki, źle gojąca się rana po sterylce), a poza całe dnie spędzała w szafie, więc wet zasugerował, że dobrze by jej zrobiło towarzystwo drugiego kota.
Miesiąc po Poziomce pojawił się u nas Kleksik, pierowotnie zwany przez Kasię D. Panem Kotem. Wypatrzyłam go sobie właśnie tu na forum, był u Kasi już ponad miesiąc i ciągle nie było na niego chętnych. Urzekł mnie swoją urodą i kiedy tylko go zobaczyłam wiedziałam, że ten koci dalmatyńczyk musi być mój;) Transport z Lublina okazał się nie być problemem i w ten właśnie sposób jestem szczęśliwą opiekunką najukochańszej parki kotów pod słońcem:)
Obrazek

Morela80

 
Posty: 1885
Od: Śro gru 14, 2005 15:51
Lokalizacja: Warszawa/Otwock

Post » Nie lis 12, 2006 17:00

A my (ja i TZka) Pieszczocha wzielismy od znajomego, akurat się pojawiły 4 potworne rudzielce i trzeba bylo znalezc im jakies lokale zyciowe ;)

Z kolei Gwiazdę (drugie imię nadane przez teściów to Kitka ;) ale dla mnie zawsze będzie Gwiazdeczką) znaleźliśmy poźno jesienną porą w okolicach kina (nieistniejącego już) Capitol w Lodzi ;) Wracaliśmy w nocy po premierowej projekcji i przy mijaniu parkingu naszą uwagę zwróciło ciche miaukanie :) Na swoje szczęście Gwiazda nie bała się podejść do nas. Na wszelki wypadek zapytaliśmy stróża parkingu czy to przypadkiem nie jego kot, żeby nie podkosić komuś zwierzaka :) ale stwierdził że on niedawno też wziął podobnego kotka bo się pałętał po okolicy. Widocznie ktoś odchował w domu miot i wywalił na dwór, bo widać było że kicia nie była dzika :)
Najgorszy był pierwszy tydzień w domu. Pieszczoch nienauczony agresji chciał się zaprzyjaźnić, a tu nagle oberwał po mordce od jakiegoś szarego potwora ;) Ale teraz, po roku wspólnego bytowania tak się miziają cudownie :D

RaV

 
Posty: 42
Od: Pt lis 03, 2006 13:28
Lokalizacja: Łódź

Post » Nie lis 12, 2006 23:15

Skoro taki watek powstal, to i ja sie dolacze, a wlasciwie dokoncze to co juz kiedys zaczelam. Zaczelo sie wszystko w watku "przedstawiamy sie", ale pozwole sobie skopiowac tutaj, zeby byla pewna ciaglosc historii:

MOJE KOTY:
Wypada zaczac od najstarszego, wiec po kolei:
Najstarsza aktualnie kociasta jest czarna Zuzia. Koty w naszym domu bylu od wielu lat, wlasciwie od mojego dziecinstwa, kiedy to przynioslam mala bura kulke spod smietnika - u sasiada w piwnicy kotka miala "gniazdo" a ten po prostu ktoregos dnia je odkryl i wyrzucil kociaki na pole. I tak to sie wszystko zaczelo. Ta bura kulka wyrosla na pieknego kocura, Maćka Nr 1, ktory byl z nami przez 15 lat. W miedzyczasie pojawila sie wlasnie Zuzia, a poznej... to juz bylo z górki.
Zuzia jako male kocię trafila do domu, w ktorym - wydawac by sie mogło - jest raj na ziemi dla kota. Dom wolno stojący, daleko od ulicy, kot moze spokojnie wychodzic sobie na spacery, a reszte czasu spedzac bezpiecznie w cieple, otoczony miloscia. Wystarczy tylko zrobic np maly otworek w drzwiach, klapke w okienku czy cos w tym rodzaju. Niestety - w jej przypadku potencjalna bajka okazala sie koszmarem: po krotkich zachwytach nad malym kotkiem, kiedy to wolno jej bylo przebywac "na pokojach", zostala zdegradowana na kota podworkowego tylko i wylacznie. Sam ten fakt nie byl jeszcze najgorszy. Nastoletnie dzieci wlascicieli, w tym czasie tzw "trudna mlodziez", mialy czasami pomysly na zabawe z kotem... najdelikatniejsza z nich to np wyrzucanie przez okno z I pietra. Reszte pomine, bo do tej pory odczuwam niesmak i wstyd, ze mimo wszystko robili to ludzie, ktorych znam. Kocina byla po prostu dreczona. Co do wyzywienia, to w pozniejszym okresie zaczal panowac tam poglad, ze wystarczy tylko troche mleka, a reszte kot sobie upoluje. Kiedys, gdy zostala poparzona wrzatkiem (podobno przez przypadek.. hmm) dostala gardan przeciwbolowy, bez konsultacji z wetem... bo kto by tam sobie kotem glowe zawracal. Oczywiscie probowalam nieraz wytlumaczyc, ze kot to nie zabawka, ze o kota trzeba dbac, karmic, leczyc, jesli jest taka potrzeba, no ale najwyrazniej mam za slaba sile perswazji. Pamietam jak dzis dzien w ktorym zapadla decyzja o zabraniu kici: akurat bylysmy z mama w odwiedzinach, zabiedzona czarnula wylazla spod krzaka, miauczac zalosnie. Oczywiscie wzielam ja na rece, zabralam do mieszkania. Przez caly ten czas siedziala tylko u mnie i u mamy na kolanach, wtulona, zwinieta w maly klebek. Niestety, trzeba bylo wracac. Kicia zostala na swoim podworku :( Przez nastepny dzien nie moglam sobie znalezc miejsca. Po poludniu nie wytrzymalam: "mamo, jedziemy po Zuzie". Jesli mam w sobie jakas tam wrazliwosc, to na pewno po mamie, dlatego na szczescie nie musialam zbyt dlugo nalegac. Zabralysmy ja, mowiac, ze tylko na czas leczenia, bo kotka rzeczywiscie wydawala sie chora. W drodze do nas do domu w autobusie siedziala bidulka u mamy na kolanach, nawet nie probowala sie wyrywac, tak jakby wiedziala, ze wszedzie gdzie bedzie, moze byc tylko lepiej. Oczywiscie okazalo sie, ze kocina jest niedozywiona, chora, zarobaczona, w ciazy, a na dodatek ma znaczna przepukline. Najbardziej przerazal nas moment porodu, czy sobie da rade i jakie to bedzie mialo skutki. W koncu ten dzien nadszedl: na szczescie udalo sie, silami natury, jednakze jedno juz urodzilo sie martwe, dwa sprawialy wrazenie, ze tez nie jest z nimi za dobrze, nie mialy zbyt duzych szans na przezycie. U weta w gabinecie zapadla decyzja, ze ... Przykre to jest do tej pory dla mnie, ale pocieszam sie, ze przynajmniej nie cierpialy, nie meczyly sie. Teraz wiem, ze mozna odchowac nawet bardzo slabego maluszka, ale tamte naprawde byly w bardzo kiepskim stanie, poza tym moze i ja nie bylam jeszcze gotowa na taka walke o zycie.
Chcialam jeszcze wspomniec o czyms innym: zawsze czytalam, ze kotce w momencie porodu nie wolno przeszkadzac, najlepiej zostawic ja w spokoju. Tymczasem Zuźka, bedac u nas niecaly miesiac, nie pozwalala zostawic jej samej, gdy zostawala w pokoju sama, tak ze nie miala ani mamy ani mnie w zasiegi wzroku, zaczynala miauczec zalosnie. Gdy ktoras z nas wracala, usiadla kolo niej, a najlepiej jeszcze zaczela delikatnie glaskac - bidulka uspokajala sie, widac bylo, ze porod sprawia jej duzy bol, ale stawala sie spokojna.
I tak juz zostalo: od tego czasu minelo 8 lat, Zuzia ma juz prawie 10, jest z nami, jest nasza "przylepka" przytulanka. Juz nawet w jej zachowaniu, w jej oczach trudno zauwazyc slad tego, co kiedys przezyla. Mam nadzieje ze zle wspomnienia naprawde zatarly sie w jej pamieci.

W czasie kiedy pojawila sie Zuźka, byl jeszcze z nami Maciuś Nr1. Przyjal ja, o dziwo, bez wiekszego problemu, mimo ze byl juz wowczas "powaznym panem w srednim wieku". Oczywiscie nie obylo sie bez kilku pacnięć łapa oraz sykniec ostrzegawczych, zeby sobie nowa nie pozwalala za duzo. W krotkim czasie jednak ich stosunki staly sie wrecz przyjacielskie.
Po 15 latach - Macius odszedl. Trudno jest mi opisywac rozstania, zwlaszcza po tylu latach wspolnego zycia. Nie umialam sobie wyobrazic domu bez niego. Tamten okres był dla mnie szczególnie ciezki, nie tylko przez odejscie Macka. Zwalily mi się na glowe problemy, o których nigdy nie myslalam, ze stana sie moim udzialem. Deprecha i to gruba wisiala w powietrzu. Oczywiście nie wspomne o tym, ze postanowilysmy z Mama, ze już zadnego kota nie bierzemy, ze zostala Zunia, niech sobie spokojnie zyje z nami i tyle nam wystarczy.
12 listopada 2000r – jeden z najgorszych dni w moim zyciu, kiedy zwalilo mi się cos bardzo przykrego na glowe... I zarazem jeden z najpiekniejszych, gdyz wtedy pojawil się ON _ Macius N*2. Niespodziewanie zadzwonila ciotka z niusem, ze znalazla na przystanku kotka, malego oswojonego.... burego! Jade po niego, biore go! Był u niej w pracy, miala go zabrac do siebie do domu. Weszlysmy do szatni, na krzesle siedzial malutki burasek. Wzielam go na rece, przez cala droge tulil się do mnie, od czasu do czasu zerkajac mi w oczy... az w koncu nie wytrzymal i mnie obsikal. Smieje się nieraz z tego, ze już wtedy sobie mnie zaznaczyl, ze będę jego. I tak zostalo. Od pierwszych dni malec siedzial u mnie w pokoju, lezal mi na kolanach albo spal ze mna przytulony do mojej twarzy. Kiedy już był za duzy, by się zmiescic pomiedzy moje ramie a szyje, spal wyciagniety jak struna, przytulony do mojego tulowia. Achhh, jak on potrafil mruczec!!! To mruczenie wyzwalalo tez u Zuzy jakies ukryte instynkty macierzynskie, potrafila przybiec z drugiego pokoju, polozyc się obok i zaczac go np. lizac, co nie zawsze akurat Mackowi się podobalo. Ale jedno było pewne: miedzy kociastymi zawiazala się przyjazn i to było najwazniejsze.
Maciek rozrabial, demolowal mieszaknie, wygrzebywal kwiatki z doniczek (od tego wlasnie czasu nasz kwiatostan ulegl powaznemu zubozeniu), probowal tarmosic Zuze, gryzl nas i drapal w ramach specyficznie pojetej sympatii był gadula jakich malo: kiedy mowilam cos do niego, odpowiadal swoim mrr, miaaa, na moje: „no cio Macius” przewracal się na plecy, wystawiajac kropkowany brzuszek do glaskania. Sypial ze mna, był zawsze wtedy, kiedy czulam się smutna, zdolowana, nie wiem jak on to robil, ale zawsze to wyczuwal. Nie musial mowic, jego oczy wyrazaly wszystko. Po prostu był.
Kazdemu zyczylabym takiego przyjaciela, który, chociaz nie potrafi mowic, to jednak na kazdym kroku daje odczuc, ze jestes dla niego kims bliskim.
Poltora roku trwala sielanka. Wiosna 2002r zauwazylam, ze Maciek staje się jakis slaby, osowialy, mniej je, wymiotuje. Wizyta w lecznicy, badania krwi: rozchwiane wyniki ASPAT, ALAT, mocznika, cos tam jeszcze. Kuracja, kroplowki, specjalna dieta.. Po jakims czasie troche mu się poprawilo, z tym ze caly czas dostawal jedynie specjalna karme. Po kilku tygodniach znowu pogorszenie – kolejna seria kroplowek, essentiale, jakies inne leki. Taki stan rzeczy trwal do polowy wrzesnia, kiedy to wyraznie pogorszyl się jego stan zdrowia. Kolejne kroplowki, zastrzyki i tp. Wyniki były coraz gorsze. On sam wydawal się jakby znikac w oczach. Pytalam weterynarza, na ile to leczenie ma sens, czy to nie jest wieksza krzywda dla niego, do kiedy można to ciagnac. Odpowiedzial mi wtedy, ze dopóki nie cierpi, nie odczuwa intensywnego bolu. Wiedzialam już bowiem, ze jest to nieodwracalne, trwalej poprawy już nie będzie. Z niepokojem obserwowalam jego zachowanie, czy nic gorszego się nie dzieje. Poki co, zaczelam podpatrywac w lecznicy, jak się daje kroplowki, tak aby go nie meczyc codziennymi wizytami. Mialam nadzieje... W koncu nastal ten dzien: Maciek zaczal się dziwnie wiercic, był niespokojny, w koncu poszedl na przedpokoj i tam zaczal rozpaczliwie miauczec. Zabralam go do pokoju, polozyl się na lozku, widac było, ze cierpi. Chcialam go poglaskac, tak jak zawsze to lubial, a on tylko miauczal zalosnie, jakby każdy dotyk sprawial mu bol. Zadzwonilam do weta, który go prowadzil, akurat wtedy lecznica była nieczynna. Wysluchal i powiedzial, ze to niestety najprawdopodobniej jest ten moment... Ze już nie ma dla niego ratunku. Można przeciagac ten stan srodkami przeciwbolowymi, ale jak dlugo? 4 pazdziernika 2002r Macius odszedl do tamtego innego swiata, w którym już nie ma cierpienia ani bolu. Do tej pory, kiedy przejezdzam prawie codziennie obok lecznicy, w ktorej to się stalo, czuje jakas pustke w sercu, widze go, jak zasypia na mojej rece, a ja powstrzymuje lzy, żeby nie poczul, ze dzieje się cos zlego.

Mialam przedstawiac moich obecnych mruczakow, ale musialam... nie moglam odpuscic ani Macka nr1 ani mojego malego przyjaciela, ktory odszedl zbyt wczesnie, by tak po prostu przyjac ten fakt do wiadomosci. Zreszta - niewazne, jak dlugo byli z nami - w moim sercu kazdy z nich ma swoj kącik. Ciag dalszy historii nie jest juz na szczescie tak smutny...

A teraz c.d. czyli srebrny Kubuś: To byla Wielkanoc 2002r. Byl jeszcze z nami wtedy Maciuś N*2 no i oczywiscie Zunia. Cieple wiosenne slonce zachecalo do spacerów... wyszlysmy z mama bez konkretnego celu z domu... i zobaczylysmy go: srebrny prazkowany kotek krazyl tak kolo jednego z blokow. Podeszlam, dal sie poglaskac, poczatkowo wydawalo mi sie, ze to moze domowy, wychodzacy, od kogos kto tam mieszka. Podejrzane byly tylko jego "rozmiary" - tzn wersja XS, jednym slowem taki wychudzony biedak. No ale jakos tak poszlysmy sobie dalej. W sumie do wieczora myslalam, co sie z tym kotem stalo, skad on sie tam wzial i gdzie teraz jest, mialam nawet zamiar przejsc sie tam, gdy bede wynosic jedzenie "dziczkom". Jakos tak podeszlam do okna, a tu patrze: przez parking, pomiedzy samochodami, lezie to srebrne nieszczescie, takie zagubione, przestraszone, nieporadne. Z cala pewnoscia byl to domowy kot, dla ktorego przebywanie na zewnatrz bylo ciaglym stresem. Capnelam puszke z karma i na dol, zeby go z oczu nie stracic. Na szczescie byl! Zaczelam wolac "kici kici" zeby go sciagnac w miejsce, gdzie zwykle karmimy, a kocina za mna. Wylozylam jedzenie - pochlanial je tak, jakby to byly jakies specjaly, a nie zwykla "dziczkowa" puszka. Po posilku usiadl i jakims takim beznadziejnym wzrokiem patrzyl wokol siebie, jakby nie bardzo wiedzial, gdzie ma isc i co ze soba zrobic. Poglaskalam go, a ten wyciagnal przednie lapki i oparl na mnie, jakby prosil "wez mnie na rece, nie badz taka". No to coz mialam robic - wzielam. I jakos tak nie mialam serca puscic go z powrotem na ta tulaczke, niepewny los i prawdopodobnie smierc, ktora czeka osowjonego kota w "miejskiej dzungli". W domu dokladne ogledziny: kotek wykastrowany, na oko tak 8-10 miesiecy (pozniej wet potwierdzil, m.in na podstawie uzebienia). Byl strasznie wychudzony, wygladalo to i komicznie i zalosnie zarazem: cienki tulow na dlugich lapach. Mial jeszcze takie dziwne zgrubienie na czaszce - po badaniu przez weta okazalo sie ze to moze byc jakas dawna historia, prawdopodobnie uraz z przeszlosci.
Moze nie taka calkiem odlegla byla ta przeszlosc, bo poczatkowo mial jakies problemy z ocena wysokosci i odleglosci, np chcial skakac na szafke czy na parapet i nie "dolatywal" tylko spadal.
Generalnie Kuba jest przykladem na "labedzia" - z zachudzonej bidy stal sie jednym z "kotow reprezentacyjnych" :)
Jego pochodzenie jest do tej pory tajemnica: nic nie daly rozwieszone ogloszenia, nikt sie nie odezwal, poza tym mialysmy nadzieje, ze jesli ktos z okolicy go szuka, to na pewno sie do nas zglosi, bo wtedy juz wiekszosc wiedziala, ze na osiedlu dzialaja "kociary". Nic z tego. No i w ten sposob przedluzyla sie "rezydentura" naszemu "sreberkowi" do dnia dzisiejszego.
Poczatki byly oczywiscie trudne: Zuza syczala, Maciek warczal, Kuba chowal sie w najciemniejszy zakatek. Antypatia Zuzy przetrwala, choc w znacznie slabszej formie, obecnie nadal potrafi spuscic Kubie lanie za nic, chociaz zdarza sie to obecnie rzadko. Inaczej sprawa wygladala z Mackiem: poczatkowe warczenia i syki zaowocowaly dosc szybko kocia przyjaznia. Macius czul sie jeszcze w miare dobrze, a w Kubie zyskal kumpla do zabaw i gonitwy po calym mieszkaniu. I chyba za tą okazana od poczatku przyjazn Kuba odwzajemnil mu sie przyjaznia silniejsza od smierci. Kiedy Macius odszedl, Kuba przestal jesc, zaszywal sie w niedostepne miejsca lub siedzial na przedpokoju, wpatrzony w drzwi i plakal... Tak, on nie miauczal, on plakal po prostu.
Ostatnio edytowano Nie gru 17, 2006 1:29 przez skaskaNH, łącznie edytowano 2 razy

skaskaNH

Avatar użytkownika
 
Posty: 21090
Od: Pt lut 03, 2006 0:21
Lokalizacja: Kraków

Post » Nie lis 12, 2006 23:55

Po odejsciu Maćka nie tylko Kuba czul sie podle. Ja po raz kolejny obiecalam sobie, ze juz ani jednego kota wiecej. Ale los bywa przewrotny... na szczescie ;)
Mikuś - to oczywiscie zdrobnienie od Mikolaja, poniewaz trafil do nas 6.12.2002. Tak naprawde dal sie nam poznac dzien wczesniej... A bylo to tak: wiekszosc osob na osiedlu wiedziala, ze pod naszym blokiem karmimy koty. Jednym sie to podobalo, inni zaczeli juz wtedy toczyc z nami zaciekle walki, a dla jeszcze innych byl to doskonaly powod do... podrzucenia zabawki, ktora sie znudzila. Taka "maskotka" byl wlasnie Mikus. Prawdopodobnie wziety jako maluch, zeby dziecko mialo rozrywke, a kiedy np zaczal sie bronic czy pozniej znaczyc teren, stal sie persona non grata. Te wnioski nasunely mi sie po pozniejszych ogledzinach kota i jego obserwacji: mial przepukline na brzuszku, nie pozwalal sobie tego brzuszka dotykac, bardzo zle reagowal na obecnosc dziecka, poza tym musial swoje przezyc, gdyz jego zachowanie przez pierwsze miesiace oscylowalo pomiedzy atakami paniki lub agresji.
No ale po kolei: Mikusia zauazyla moja mama, 5.12, po nasza klatka schodowa, kiedy zeszla karmic dzikusy. Siedzialo takie placzace bialo-bure cos, zaczelo sie jej to COS ocierac o nogi... Zimno juz bylo wtedy, mama chciala go, po nakarmieniu, ulokowac w okienku piwnicznym od pomieszczenia przeznaczonego wlasnie na lokum dla kotow. Ale skad! kocik nie dal sie zbyc, jak tylko sie oddalila, hop! i juz byl za nia. W koncu zostawila go i poszla do domu. Kiedy wrocilam z pracy, dowiedzialam sie o wszystkim. Bylo mi zal, ze tak to kocie zostalo na polu, ale to byl wlasnie ten okres, kiedy twierdzilam uparcie, ze JUZ ANI JEDNEGO KOTA WIECEJ! Oznaczalo to, ze trzeba mu znalesc dom. Wiec za telefon i dzwonie po znajomych. Jedna z moich kolezanek, ktora mieszkala juz wowczas w domu wolnostojacym, wspominala kiedys, ze chcialaby kota!!!
Na szczescie sie nie rozmyslila! Skoro swit ruszam na poszukiwanie małolata! Nie musialam szukac zbyt dlugo, siedzial na okienku piwnicznym dwa bloki dalej od naszego. Dal sie bez problemu zabrac, wpakowac do kontenerka i jedziemy do domku!
A tu niespodzianka: pies kolezanki dostal szalu widzac kota, w tym halasie jej maly synek zaczal plakac, kocina dostala wscieklizny, zaczela syczec i burczec, a potencjalna wlascicielka, czyli moja kumpela, stala bezradna w tym wszystkim i nie wiedziala co ma robic i kim sie zajac na poczatek. Zostawienie kota nie bylo dobrym pomyslem. Po pierwsze musialaby poswiecic mu troche czasu, zeby sie zaaklimatyzowal, bo w domu wolnostojacym nieuniknione byloby, ze w koncu zacznie wychodzic. Poza tym trzeba byloby pogodzic go z psem. A do tego jeszcze malutkie dziecko... Ja tez nie chcialabym miec takiego nadmiaru atrakcji. Widzialam, ze wyraznie odetchnela z ulga, jak uslyszala, ze jednak zabieram kocine z powrotem. No i tak oto w Mikolajki zawital do nas Mikus, potwierdzajac po raz kolejny regule "Nigdy nie mow NIGDY".
Poczatkowo byl tzw trudnym kotem, byl albo przerazony wszystkim, albo jakis taki nadpobudliwy, moze nawet agresywny. Gdyby u kotow diagnozowano ADHD, to on by sie na pewno kwalifikowal. Do tej pory mowimy na niego czasem "pitbull", gdyz w trakcie zabawy, ni z gruszki, ni z pietruszki, potrafi ugryzc, nie, przepraszam, UŻREĆ z calej sily. To wszystko utwierdzilo mnie w przekonaniu, ze mial trudne dziecinstwo i prawdopodobnie role zabawki do odegrania.
Jego relacje z Kuba i Zuza byly takie sobie, w miare aklimatyzowania sie probowal sie do nich zblizac i bawic, ale one jakos nie byly do tego skore, byc moze nauczone doswiadczeniem, ze nagle mozna poczuc dotkliwie Mikusiowe zębiska.
Potrafil jednak zaskarbic sobie nasze serca od samego poczatku: byl z gatunku kotow "gadajacych" , na kazdym kroku bylo go pelno, wykradal kawalki miesa zostawione na stole lub wedline z kanapek, jedzeniem z miski bawil sie w żonglerke, potrafil tak wziac w lapki jakis kawalek z miski, podrzucac go potem po calym przedpokoju, biegac za nim, by w koncu go zjesc... albo i niekoniecznie, w koncu "te duze" posprzataja ;)
Brakowalo mu tylko, najwyrazniej, kompana do zabawy... Ale oczywiscie, wszystko do czasu ;) ale to juz w nastepnym odcinku...
Ostatnio edytowano Nie gru 17, 2006 1:33 przez skaskaNH, łącznie edytowano 2 razy

skaskaNH

Avatar użytkownika
 
Posty: 21090
Od: Pt lut 03, 2006 0:21
Lokalizacja: Kraków

Post » Pon lis 13, 2006 0:49

Blizniaki
Latem 2003r powiekszyla sie nam znowu rodzina... Kolejne kocie szczescie, a wlasciwie dwa szczescia... No co, jak szalec, to szalec :D
Szlam przez osiedle (czemu ja musze sobie taka droge wybrac, ze cos na niej spotkam???), a tu kolo śmietnika biegaja dwa kocie maluchy, jedno bure i jedno "krówkowate", na oko najwyzej 2-miesieczne. Mysle sobie: pewnie jakas kotka wyprowadzila male... Tej okolicy nie znalam tak dobrze pod wzgledem "kotostanu", nie to,co okolice mojego bloku, gdzie kazdego "dzikusa" znalam niemalze osobiscie. Jakos nie rozejrzalam sie, gdzie ta kotka mialaby byc. Wieczorem sumienie mnie ruszylo, zabralam żarelko i poszlam w tamte rejony, zeby ich dokarmic. Natknelam sie przy okazji na pewnego pana, ktory tez dokarmial od czasu do czasu. Maluchy oczywiscie biegaly dalej, pomiedzy smietnikiem a zaparkowanymi autami. Na moich oczach omalze jeden z nich nie zostal przejechany, na szczescie kierowca zauwazyl nasze machanie i moze takze uslyszal krzyki, w kazdym razie zatrzymal sie...uff. Wracajac do rozmowy z tym panem, zaczelam wypytywac, gdzie jest ich matka. On nie wiedzial zbyt dobrze, ale cos tam slyszal, ze te kociaki sa tu juz pare dni, a matka nie zyje, ze w tych blokach mieszkaja sadysci i kotom czesto dzieje sie krzywda. Hmm... co tu robic? Bylam akurat po szczesliwie przeprowadzonej akcji wyadoptowania 2 kociat piwnicznych, wiec pelna optymizmu podjelam decyzje: łapac, do weta i wyadpotowac!Za telefon, dzwonie po "posiłki" do domu (w osobie mojej mamy). Ale akcja nie byla taka prosta. Bialasek w łatki wszedl w rece od razu, i zachowywal sie tak, jakby to bylo jego wymarzone miejsce, czyli "traktor na full". Za to bura malizna wykazala sie taka żywotnoscia w uciekaniu, ze juz tracilysmy nadzieje... No ale jakze to tak, rozdzielac rodzenstwo?? W koncu JEST!!! Udalysmy sie do domu, kazda z nas zaopatrzona w jednego kota. Moj pokoj stal sie kocim żlobkiem. Postanowilysmy zafundowac maluchom kwarantanne zanim sie nie wyjasni, w jakim sa stanie. Tego wieczora zjadly odrobinke i zasnely wtulone w siebie u mnie na wersalce. Od rana zaczelo sie: maluchy mialy taka biegunke, ze doslownie lalo sie z nich. No wiec od razu do weta. Dostaly antybiotyki, zalecono nam podawanie lakcidu do wody, dostalysmy instrukcje, jak takie malizny zywic. Ok. 2 tyg trwalo doprowadzanie "blizniakow" do porzadku. Na szczescie brzuszki zaczely funkcjonowac, pamietam jednak, jak prowadzilysmy zapiski, ile Qp bylo w danym dniu i o jakiej konsystencji. Wreszcie zaczely sie pojawiac takie normalne, zwarte kupsztale :) Hurra! A maluchy rozrabialy na calego: skakaly za papierowymi kulkami, wczepialy sie nam w lydki, kotlowaly sie na wersalce, tworzac buro-biala kule.Reszta kotow wyczuwala ich obecnosc, przesiadywaly pod zamknietymi drzwiami pokoju, wsadzajac lapki w szpare pod drzwiami. Maluchy to uwielbialy: wyciagaly do nich swoje lapcie, wąchaly, pomiaukiwaly, to byl dla nich taki inny, tajemniczy świat. W koncu zdecydowalysmy: trzeba zapoznac towarzystwo ze soba. Alez byl ubaw, kiedy "stare" koty patrzyly z wielkim zdziwniem na te puchate kulki, ktore im skakaly na grzbiety, czepialy sie ogonow i wszedzie ich bylo pelno. No oczywiscie, ze seniorzy mieli swoje zdanie na ich temat: wrr, pchhh, ssss i takie tam inne odglosy. Tak wiec pierwsze dni mialy charakter zapoznawczy: wypuszczalysmy blizniaki na mieszkanie na pare godzin, kiedy ktos byl w domu, a na noc z powrotem do pokoju, do czasu, jak zaczelysmy zauwazac pewne "ocieplenie stosunkow". I tu wlasnie wroce do Mikusia, ktory chyba najbardziej cieszyl sie z towarzystwa małolatow, ktorzy w dodatku nie byli uprzedzeni do jego osoby: mogl dominowac a jednoczesnie bawic sie i szalec do woli. No i poznal swoja TŻ-ke, czyli Misie. Wlasnie, zapomnialam dodac: bialasek w łatki okazal sie kocurkiem i zostal Maciusiem N*3 (bo koniecznie chcialam kota o takim imieniu), a burasek - dziewczynką, ktora nazwalysmy Misia.
A wracajac do naszego zamiaru wyadoptowania kociakow: poczatkowo bylo to niemozliwe, dopoki wymagaly regularnego leczenia, pozniej jakos tak coraz trudniej bylo mi przyjac do wiadomosci, ze blizniakow moze nie byc z nami i chyba troche slabo sie przykladalam do szukania im domu... chociaz z drugiej strony, w przypadku 'dachowcow" podaż zawsze przewyzszala popyt na nie i o dobry domek bylo trudno. A byle komu moich dzidziusiów nie oddam! Mowy nie ma! Jeszcze po tym wszystkim, co wspolnie przezylismy... choroba, zastrzyki, dzienniczek Qpek, nocne pobudki na karmienie. No i w koncu nastal czas, zeby przyznac sie przed sama soba: blizniaki zostaja! W koncu czlonkow rodziny sie nie wydaje z domu, no nie???

skaskaNH

Avatar użytkownika
 
Posty: 21090
Od: Pt lut 03, 2006 0:21
Lokalizacja: Kraków

Post » Pt lut 23, 2007 19:59

bylismy w lecie na końcu swiata, w greckich górach, dzicz niesamowita. Mówimy o miejscowości, gdzie lisy i jeże biegaja po ulicach. W garażu naszych gospodarzy znaleźlismy 3 malutkie, zapyziałe kociątka, jeszcze ślepe. Mamę najprawdopodobniej coś zeżarło kilka dni wczesniej. Jednego maleństwa nie zdążylismy już uratować, ale dwie szare kupki nieszczęścia postanowilam zabrać do domu. Po drodze miala zresztą miejsce historyjka, z której do dziś się śmiejemy. Wyruszamy wcześnie rano, ja z kotkami śpiącymi na brzuchu, zafajdały mi bluzeczkę różnymi fajnymi rzeczami :? do domu 400 km, zatrzymujemy się po drodze w jakimś miasteczku, żeby kupić mleko i strzykawke ( nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy ) i ja, desperatka z szałem w oczach, po nieprzespanej nocy, brudna jak świnia, wpadam do apteki i drę się, że natychmiast potrzebuję strzykawkę!!! Nie muszę chyba pisać, jak ludzie na mnie patrzyli 8O 8O 8O . Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że wyglądam jak ćpun na głodzie, bąknęlam coś o małych kotkach, zapewniłam, że nie chcę igły i wydarłam z tą strzykawką co sił w nogach :oops: . Dziś się śmieję, ale wtedy...

No a potem zaczęło się już fachowe ratowanie kupeczek, wet, karmienia co 2 godz. specjalnym mlekiem przez mikroskopijny smoczek itp. itd. Bylo wesoło :D

Jednego kotka wzięli od nas znajomi, bo był większy, silniejszy i nie darł się tak jak...FILEMON :!: Widzieliśmy go ostatnio, ma się świetnie, nazywa się Staśko i jest kropka w kropkę jak jego brat.

FILEMON oczywiście został u nas, niezupełnie zgodnie z planem, ale cóż. Byl tak brzydki i rozdarty, ze nie było szans go komuś wcisnąć. Tylko że dziś nikt już tego nie żałuje. Ma 8 miesięcy, jest wielkim szarym tygrysem, zdrowizna aż się błyszczy. Wychowywany zawsze pod tytułem ,, biedna sierotka Filemonek'' doskonale to wykorzystał, precyzyjnie porozstawiał domowników po kątach, jest świetnie zorganizowanym terrorystą :twisted: rządzi nami jak chce, a my... cali szczęśliwi i zakochani w Filemonku.

Nie znasz dnia ani godziny, kiedy jakiś puchaty kompletnie ci zawróci w głowie![/b]
poprostu... koci świat!

gatula

 
Posty: 2
Od: Pt lut 23, 2007 13:42
Lokalizacja: ateny

[poprzednia][następna]



Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Blue, elmas, NadiaX i 41 gości