Wczoraj pogryzł mnie Tobiasz. I to wcale nie żartobliwie, tylko z całej siły

.
Dlaczego? Otóż zauwazyliśmy rozszczelnione okno i żeby je dobrze zamknąć, zostało uchylone coby nim porządnie trzasnąć. Tobiasz natychmiast skorzystal z okazji i wymknął sie do ptaszków co za oknem fruwaly wte i wewte do karmnika. Ubrałam się w co tam miałam żeby go zabrać do domu i... wtedy się zaczęło syczenie, panika, szczerzenie kłów

. Nie załapałam, że to pewnie mój strój niezwykły go przeraził (w końcu to otwocki ulicznik, nie wiadomo co przeszedł kiedys tam..). Złapałam kota na ręce i wtedy wbił się całą paszczą w moją lewą dłoń, tak że rękawiczka natychmiast przesiąkła krwią. Walczył ze mną z całego serca, chyba wydawalo mu się że walczy o życie. Wypuściłam go, a on natychmiast podbiegł do okna i wrócił do domu ta droga, którą go opuścił... A ja od wczoraj liżę rany. Dłoń sina i sztywna, bo kły wbite chyba do kości. Lekarz będzie dopiero koło 14, wtedy pójdę na zastrzyk przeciwtężcowy.
O głupia ja, biedny Tobik nie wiedział co ze soba zrobić. Ze dwie godziny przesiedział schowany w kącie, chyba przezywał tego stwora, co go chciał złapać na dworze. Potem się miział i mruczał jakby nic się nie stało. A ja się poryczałam ze złości nad swoją głupotą...