od kilku lat jestem człowiekiem zabranego ze schroniska kota. Przygarnęłam go, gdy miał pół roku, dziś ma niecałe siedem lat. Nie miałam wtedy możliwości wzięcia 2 kotów, mimo, że bardzo chciałam. Nie brakuje mu niczego, jeśli chodzi o głaskanie, tulenie, leczenie, dobre jedzenie itp. Niestety, jako że zmieniła mi się sytuacja życiowa, przez parę lat zmuszona byłam pracować dosłownie całymi dniami, w efekcie kot był sam od rana do wieczora. Wieczorem byłam zbyt zazwyczaj zbyt zmęczona, aby się z nim bawić; a on z kolei wolałby zabawę niż głaskanie. Wtedy zaczęły się ataki na mnie: tzn. co jakiś czas, kiedy przychodził do mnie na kolana się głaskać, kończyło się to dzikim atakiem z jego strony - ni stąd ni zowąd wgryzał mi się z całej siły w rękę i drapał. Bywało, że potrafił skoczyć na plecy i na kark i wbić z całej siły pazury. Nie jest to częste, ale niestety regularne... Starałam się stosować zawsze taką samą reakcję: przycisnąć kota do podłogi, naprychać na niego i lekko uderzyć palcem w łebek. Od kilku miesięcy już tyle nie pracuję, nie mieszkam już też sama (mój TŻ bardzo lubi Snorriego i często się z nim bawi), a jednak... wczoraj, kiedy Snorr przyszedł się przytulić, scenariusz się powtórzył: najpierw mruczał, potem zaatakował mnie z dziką wściekłością i odbiegł; nie miałam sił go gonić, więc leżałam dalej. Kot zjawił się po paru sekundach i z wyciągniętymi pazurami skoczył mi na twarz. Na szczęście nie trafił w oko, ale skaleczył mnie dość mocno pod okiem.
Ogromnie go kocham; zawsze był rozpieszczany i nie rozumiem, skąd takie zachowanie

To był jedyny jego "styk" z innym kotem od czasów schroniska. Jest kotem dobrze znoszącym zmiany (tzn. lokalowe) - jeśli jedzie ze mną do jakiegoś innego domu, natychmiast go zwiedza i "przejmuje" w posiadanie. Dzielnie znosi także podróże pociągiem. Nie wiem, czy można z tego wyciągnąć wnioski, że poradzi sobie także dobrze ze stresem pojawienia się nowego towarzystwa?... Bardzo proszę o opinie i rady.