Jakiś czas temu zmarła na raka jej znajoma, którą się opiekowała, z którą kiedyś dokarmiały koty. Został mąż tej pani, dziwak, samotnik, nie chciał niczyjej pomocy. Niestety pan ma 85 lat i przestał sobie dawać sam radę. Ostatnio nie wstawał już z łóżka, dom to chlew, wszystko leży już na podłodze. Dzisiaj znajoma właściwie wlamała się mu do domu, zabrała klucze i ma jutro powiadomić opiekę społeczną.
Z panem zostały dwie kotki.
Około 4ro letnia bura z białym boczkiem Agatka.
Druga czarna chyba dymna, malutka, drobniutka z matową sierścią, ma min 10 lat.
Słodkie i kochane, wysterylizowane, nie szczepione, wychodzące.
Pan pomimo swych dziwactw i absolutnej niechęci wobec pomocy dla siebie pytał się czy ktoś przygarnie te jego kotki....
Straszna jest samotność starość w obcym mieście wśród obcych ludzi....

Pani pyta się czy ma kotki odwieźć na Paluch czy jest jakieś inne lepsze miejsce niż schronisko. Co mam jej powiedziec? Jak dać do zrozumienia, że jakiekolwiek schronisko jest wyrokiem do końca życia dla tych kotek?

Nie wiem jakiego cudu trzeba by ktoś przygarnął choć jedną z tych kotek? Tak bym chciała by się cud wydarzył....