Zakładam ten wątek, bo uświadomiłam sobie, że minęły już 3 lata odkąd zaczęła się moja przygoda z kotami. Podczas urlopu porządkowałam zdjęcia moich podopiecznych i dotarło do mnie, że umknęło mi już tak dużo chwil z naszego wspólnego życia... Nie chcę, by kolejne mijały bez śladu. Te ważniejsze postanowiłam odnotowywać w wątku Sznycka, Frodo, Milki i Kropki.
Wszystko zaczęło się od Sznycka. Przybłąkał się w lutym 2005 r. do drzwi drukarni, którą prowadzimy z mężem. Kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy, siedział w paletach przed firmą i usiłował grzać się w słabych promieniach zimowego słońca. Duży czarno-biały kocur z zamkniętymi oczami. Z tych oczu i lewego ucha ciekła paskudna ropa. Ponieważ ani ja, ani mąż nigdy nie mieliśmy zwierząt w domu (nasi rodzice byli nieugięci pod tym względem
), nie bardzo wiedziałam jak się zachować w takiej sytuacji
. Stan kota wydawał mi się tak opłakany, że byłam pewna, że on przyszedł w te palety po prostu umrzeć...
Wiedziona pierwszym odruchem serca, szybko podjechałam do sklepu i kupiłam kawał wiejskiej kiełbasy (wszak koty piją mleko, jedzą myszy i kiełbasę – na takim poziomie był stan mojej ówczesnej wiedzy o tych zwierzętach
). Kot pochłaniał podawane mu kawałki w mgnieniu oka. Patrząc na to, zdałam sobie sprawę jak bardzo musiał być głodny... Kiedy wyciągnęłam do niego rękę, miauknął i gwałtownie zaczął się o nią miziać. Pamiętam, że tego pierwszego dnia poprzestałam na nakarmieniu go. Nie miałam pojęcia o bezdomności zwierząt, żyłam w błogim przeświadczeniu, że każdy kot i pies ma swój dom. Byłam przekonana, że on na pewno jest czyjś
.
Następnego dnia kot znów pojawił się przed naszą drukarnią. Od jednego z pracowników dowiedziałam się, że prawdopodobnie spał w naszym firmowym kontenerze ze śmieciami, bo rano stamtąd wychodził: „tam są papiery, ciepło mu tam”...
. Tego dnia zadecydowaliśmy z mężem, że to ostatnia noc tego zwierzaka w „ciepłym” śmietniku. Kot dostał jeść – tym razem puszkę KK (ależ byłam z siebie dumna, nakładając mu pełną miseczkę tej karmy!) i dostał zaproszenie do drukarni. Na przekór temu jak wtedy wyglądał, mój Michał nazwał go Sznycel
. Ku mojej rozpaczy to okropne imię od razu przylgnęło i wskórałam jedynie tyle, że zdrobniłam je na Sznycek.
To pierwsze zdjęcie już NASZEGO kota zrobione dokładnie 28 lutego 2005 roku:
Następnego dnia zaliczyliśmy wizytę u lokalnego weta. Człowiek przemiły, ale jak dziś przypomnę sobie jego” fachowość”, to rozpacz mnie ogarnia – do ucha oridermyl, bo to na pewno świerzb, doustnie jakiś antybiotyk, bo kot przeziębiony, a do przemywania oczu rumianek...
. Zaczęło się długie, bo kompletnie niefachowe, leczenie.
cdn.